najgorsza ze wszystkich jest chyba bezradność, kiedy jest coś - ktoś - co sprawia, że czujesz się
chujowo jak barszcz i nie możesz absolutnie nic z tym zrobić, bo, tak jak na wiele spraw w tym
niepoukładanym wszechświecie zmysłów i uczuć, nie masz na to żadnego wpływu.
i denerwuje mnie to, że są na tym świecie, że są tak cholernie blisko, ludzie których stopień uczuciowości? społecznego przystosowania? znajomości chociażby pierdolonych dobrych manier? jest tak koszmarnie,
żenująco i śmiesznie niski.
ale nie piszę już więcej, bo nie chcę siebie samej oskarżać o małostkowość. ale to wszysytko - to wszystko...
aż rzygać się chce.
tylko że człowiek jest tak głupi, że z jakiegoś powodu czeka na metaforyczne łzy ludzi, których - jak mam okazję po pewnym czasie się dowiedzieć - chuja obchodzi.
''nobody's gonna play the harp when you die'', i w zasadzie to jest właśnie to, co tak mnie, kurwa, uwiera.