Obozowe.
Depionierka. Rozwalanie obozu.
Szpital!
Moje marzenie z dzieciństwa spełnione. Szkoda tylko, że za późno.
Bo teraz nie łączył się z niczym przyjemnym.
A tak długo o tym marzyłam!
Latami chciałam "no, na przykład złamać nogę i poleżeć sobie ze dwa tygodnie".
Szpital jest miejscem stosunkowo nudnym, ponurym i nieprzyjemnym.
Nudnym, bo jedyną rozrywką są książki, sudoku i filmy na laptopie (oglądane wiele razy, ale internet nie działa).
Ponurym, bo po korytarzu co jakiś czas przemieszczają się staruszkowie pod rękę z pielęgniarkami, zagubieni i przerażeni.
Nieprzyjemnym, bo nagle założyli ci wenflon, podłączyli kroplówkę, a codziennie płuczą ucho, czyszczą ucho, wpychają ci jakieś zimne świństwo do ucha, zaglądają tam, a ty możesz tylko zaciskać powieki i wmawiać sobie, że "ucho zdrowieje".
Podobnie jak wtedy, gdy krople z dziwnie wielkiego worka w zastraszająco powolnym tempie wpływają do twojej żyły, a ty myślisz tylko: "Nigdy nie zostanę narkomanką" i "Czy to wszystko naprawdę zmieści się w moich żyłach?".
Na koniec, po tak spędzonych sześciu dniach, dowiedujesz się, że nie, to ucho jeszcze nie jest zdrowe, a twoje wyjście do domu wisi na włosku. A potem są już tylko chusteczki, duszenie w gradle i nieznośne oczekiwanie.
I to... obrzydzenie (?), gdy wyjmowali wenflon.
A do szkoły w poniedziałek. Choć mam nadzieję, że jutro.
Gdyby ta choroba przyszła rok temu! Albo przynajmniej w przyszłym roku! Powitałabym ją pewnie z uśmiechem.
Ale nie teraz, gdy wszystko zaczynam, muszę się uczyć i integrować. Wycieczka przepadła.
Nigdy więcej nie chcę wrócić do szpitala.
Jutro jadę na zmianę opatrunku.
To się nie da pogodzić.