Ostatnio osiągam szczyty bezproduktywnosci. Trwonie czas w każdej postaci. Najbardziej to chyba jednak ten prywatny. Czuje jak przesuwa sie miedzy palcami sekunda po sekundzie - jak koraliki. A ja trwam w jakims transie, pozwalam by upływał na niczym, by tak sobie bez "obciazenia" umykal, a przeciez moznaby go wypelnic. czymkolwiek. nie domagam sie koniecznie zeby bylo to tylko pozytywne wypelnienie. odczuwam jakas ociężałość i nieziemska grawitacje mojej kanapy. od kilku tygodni staje sie ona miejscem mojej destynacji. Jak juz tylko owine sie miekkim kocem i uslysze mily futrzasty pomruk to nic nie jest w stanie sklonic mnie do opuszczenia tego przyczulku. I tak ucieka godzina za godziną, mimo ze promienie zza okna kusza ciepla pieszczota. Potrzebny mobilizator.
Co rano sprawdzam dewiacje - gdy jest niewielka nie martwi mnie - przeciez, tak bardzo lubie niespodzianki i zaskoczenia. czyzby 100% wykonanie planu nie dawalo satysfakcji? w takim razie, po co zapiski, priorytetyzowanie i cala hierarchia, podzial na przyjemnosci i obowiazki? Zostało jeszcze kilka spraw do ułożenia.