Perspektywa czasu. Minęło kilka dobrych godzin, dni, miesięcy. Wyrzuciłam juz bilet i podarłam zdjęcia. Od księżniczki do szmaty. Degradacja i obolałe ciało. Wszystko trwało tyle ile trwa zrzucenie z siebie okrycia, sprowadzanie rytmu dwóch serc do jednego. Po wszystkim stałam sie niczym, choć było w tym cos z szaleństwa, prawdy i zatracenia. Żałuje tych drzen ciała przy dotykaniu blizn, taniego melodramatu przy mówieniu, ze to juz ostatnie z naszych spotkań. Jesli mam mowić prawde, to mogłabym stać tam juz wieczność. Mogłabym odchodzić, bo zawsze miałabym gdzie wracać. Teraz powietrze stało sie gęste od milczenia, kości łamią mi sie o tą skutą lodem ścianę miedzy nami. Moze gdybyśmy żyli w innym czasie i lepszym świecie moglibyśmy spotkać sie raz na jakis czas przy plazy na ławce-nikt nie dyktowałby nam warunków. Moglibyśmy czasem do siebie zadzwonić, wysłac kilka uśmiechów. To wariactwo, ale boje sie tego co nas spotka i zniszczy raz jeszcze.