Moje małe brzydkie kaczątko.
Miałam 12lat, on ledwo ponad 3. Kupiony jako "wstępnie zajeżdżony" ogierek. Wstępnie zajeżdżony czyli, jak się potem okazało, można było go osiodłać, postępować i pokłusować po kole. Ja byłam w trakcie nauki od roku. Czyli generalnie dajcie dziecku młodego konia (kucyka! z kucykami jest łatwiej, prawda? :>) i niech sobie radzi.
Nie radziłam sobie. Jak dziś pamiętam te jazdy ze łzami bezsilności, że koń nie chce robić tego, czy tamtego. I że wszystkiego się bał. Pamiętam też te piękne loty, które mi zafundował, złamaną rękę, rozwalony nos, potłuczoną głowę i kręgosłup.
Ale razem się uczyliśmy. Obserwowałam, czytałam, próbowałam. Lonża, zabawy z ziemi, pseudonaturalne metody, odczulanie, zaczęliśmy się słuchać nawzajem, tak myślę. Cieszyła mnie każda drobnostka, najmniejszy krok do przodu. Takie nastawienie przełożyło się na postępy z siodła. Zaczęło nam sprawiać to prawdziwą przyjemność.
Pamiętam pierwsze skoki z Sylwią. Boże, jaka to była satysfakcja, kiedy oderwaliśmy się od ziemi na 60cm. A w późniejsze 105cm nie wierzyłam.
I to wstawanie o 4 rano w wakacje, żeby pojeździc, bo potem upał, owady. Albo żeby tylko porobić zdjęcia, uwielbiałam te wschody słońca. Malowanie i składanie przeszkód. Spanie w stajni z Magdą.
Przeżyłam całą masę cudownych chwil dzięki temu zwierzakowi i nie wyobrażam sobie lepszego czasu gimbazy.
Co do samej jazdy - jasne, że gdyby koń miał dobrego jeźdzca na start albo gdyby czuwał nad nami trener, wyglądałoby to inaczej, nie popełniłabym błędów, które zapewne popełniłam i ogarnięcie się nie zajęłoby nam tyle czasu. Ale mordowaliśmy się z tym sami i dzięki temu mam poczucie, że każda zmiana na lepsze była tylko i wyłącznie NASZA.
Nie żałuję niczego. Niczego bym nie zmieniła. I jestem wdzięczna rodzicom za tę możliwość, a przede wszystkim, za to, że kupiliśmy właśnie Teksasa. Nie żadnego innego - ładniejszego i pewnie bardziej ogarniętego kucyka, choć pojawiały się takie propozycje z ich strony.
Nasza przygoda zakończyła się kiedy zamieszkałam w Lublinie, idąc do liceum. Za nic w świecie nie chciałam go sprzedać, został w domu. Potem zdecydowałam się na dzierżawę, bo uważałam, że koń po prostu się marnuje i tak będzie lepiej. Miałam czuja :)))
Maja i Teksas stworzyli wspaniałą parę, a każdy ich sukces sprawiał mi ogromną radość. Mnóstwo pracy, czasu, wyrzeczeń, ale... to dopiero były postępy!!!!! Zresztą potwierdzi to każdy, kto obserwował tę dwójkę. Ja jestem pełna podziwu.
U mnie zmienił się z osiołka na konia. Maja zrobiła z niego pro konia sportowego. Wciąż tak samo kochanego.
Teksas dziś pojechał dziś do nowej stajni. Do nowych właścicieli.
I choć ostatnie 3,5 roku spędził z Majką, rzadko go widywałam i jestem daleko, to zdecydowanie nie jest to najłatwiejszy dzień. Coś definitywnie się skończyło. Są za to wspomnienia i cała masa zdjęć, przez które będę się przekopywać i pewnie nieraz wrzucać je tutaj z łezką w oku. W końcu to fotoblog Tesława. Nasz.
Trzymać mocno kciuki za tego siwusa!