Sen. Znowu sen. Idę w tłumie i nagle spotykam J. Jego twarz jest blisko mojej, prawdziwa, żywa. Mówi, że najgorsza jest ta nicość. Idziemy razem powoli on zmienia się w dziecko. Już trzymam go na rękach. Całuję. Twarz pod moimi pocałunkami rozmazuje się i rozpływa. Wreszcie przechodzimy do błotnistej skarpy. Zsuwam się po niej z dzieckiem na ręku. Mówię nie bój się! Pokonuję przestrzeń w dół z łatwością, jaka jest właściwa tylko snom. I już jesteśmy na twardym gruncie. Tor, drewniane pokłady kolejowe, szyny...