Tak, postarzałam się. Burzliwy był to rok, pełen huku i gwiazd oraz tandetnych serduszek. Pełen uniesień i wzlotów ponad to, ponad wszystko. Potem wpadnięcie w bagno, to chyba Andrzej Krzywy z De Mono idiotycznie śpiewał, że po wzniesieniu spada się w dół (a można spadać w górę?) i że to już nie to samo. No pewnie, że nie to samo, spadanie kurewsko boli i długo potem człowiek tapla się w swoim kale.
Ale jest nowe i wciąż głupia nadzieja na wieczne. Daj mi to, czego nie mogę dać sobie ja, bo jesteś, wysłuchujesz, przytulasz, rozśmieszasz, rozumiesz, wspierasz, zlizujesz łzy, głaszczesz po głowie, drapiesz po plecach, całujesz tu i ówdzie, dopytujesz, roztrząsasz, rozwiewasz lęki, upewniasz, że jesteś, gryziesz w szyję, śmiejesz się, zasypiasz ze mną, porywasz mi w nocy kołdrę, pozwalasz mi palić, troszczysz się o mnie, trzymasz mnie za rękę, nie chcesz wypuścić z ramion, dzwonisz do mnie codziennie, nadajesz sens, kochasz.
I szkoda, że nie może się spełnić to, co dziś wymarzyłam, bo jest już za późno. Mimo wszystko pomyślę o tym przed snem.
Sto lat samej sobie.