I'm trouble, yeah, trouble now!
I'm trouble ya'll! I disturb my town~
I'm trouble, yeah, trouble now!
I'm trouble ya'll! I got trouble in my town~
Dziś w nocy miałam taki ekstra mix melancholijnych snów. Dwa z nich pamiętam... troszkę. W pierwszym stałam naprzeciwko faceta, w którym zabujałam się półtorej roku temu. Ale nigdy nie odwzajemnił mojego uczucia i mój płomyczek zauroczenie gasnął, gasnął... aż całkowicie zgasł. Aż tu nagle osobnik ten wyznaje mi miłość. Świetnie! I co teraz? I było wielkie przepraszanie, wielkie szlochanie, wielkie żalenie się i ogólnie smutno w chuj. Drugi sen przedstawiał się dość podobnie, ale z innej strony. Rozmawiałam z facetem mi dość obojętnym, którego właściwie dobrze nie znam. Ale spotkaliśmy się w jednym pomieszczeniu i rozwinęła się rozmowa. Rozmowa na temat tego, że my Lwy ciągle się zakochujemy, ale nigdy tak naprawdę mocno. Zmieniamy obiekty co rusz, przez co nasze serducho jest mocno 'podziurawione'. Że najpierw cierpimy my, a potem cierpią osoby w nas nagle zakochane. Zaprzyjaźniłam się z tą osobą. Jedna rozmowa nas tak zbliżyła, jak jeszcze nigdy nikogo. Jednakże... to był sen przepełniony smutkiem i żalem.
Wstałam i w głowie zaczęły mi się kłębić taaaakie myśli...
Pierdolona poświadomość...