Na ostrzu noża, szepczę zaklęcia, by czas płynął w miesiącu cieplejszym. Zieleń przechodzi w czerń, onieśmieli mnie swą zgnilizną. Ptaki jakby zlęknione, że wpadną w mordercze sidła, zerwą się do lotu, i tylko kurz pozostanie na zamiecionej miękkimi skrzydłami polanie. Zęby się zacisną. To skurcz chłodem przywiany. Coraz mocniej i częściej, jak dzwoneczki stukają prymitywne kły. Już bliżej zimy. Cudze futra na grzbiety nałożą, kreatury przebrzydłe, niegodne by splunąć nań z szóstego piętra poszarzałego w jesieni wieżowca. Wszystko umiera. Wszystko śmierdzi. Brudne krople suną deszczem po ulicach. Nietypowy policzek, jakich wiele, wynędzniałej Matki Ziemi. A ja na ostrzu noża szepczę zaklęcia, by ciepło pod skórą się chociaż ostało.