Nie ma mnie. Jestem gdzieś ponad tym. Przeniosłam sie piętro wyżej, na razie jest mi obco i nie wygodnie. Okres próbny jest dla mnie testem życia. Po raz kolejny bedę musiała pójść na poprawę i tak bedzie w kółko. Dystans to nie pluszowy miś. Nie złapiesz go wiecznie patrząc w lustro, albo rycząc, albo wędrując po kosmosie skacząc z płatka na płat (swojego mózgu). A natura sama mi karze to robić. Matko, daj mi wreszcie trochę wolności!
Bo ja chcę wiecznie szukać prawdy w tych wykreowanych przez siebie postaciach, ale chyba mnie tam nie ma, są tylko kiczowate emocje, których smród budzi mnie o piątej rano.
(Wieczna prowokacja to nie jest wystarczające usprawiedliwieniena to, ale muszę jakoś żyć, bo nie umiem udawać. Potrzebuję czasu? Ale chyba nie o czas tu chodzi, to siedzi pod skórą.)
Chwila, moment i wracam na dół, a tam rozpadam się na kawałki. Rozszczepiona zataczam sie po panelach. Chce nowych narkotyków. Ogłaszam, ze jestem wolna i opętano mi mózg. Cieknie z nigo brak sadysfakcji, wieczny niedosyt i niezadowolenie. Chyba coś mnie dotknęło. Od trzech nocy sie wzdrygam i myśle, ze śmiech to zdrowie.
Wmawaiam sobie i że nie zależy, ale nie wierzę.
(Istota całej sprawy sie rozpłynęła. Teraz ja zamykam oczy, a ona mnie nigdy nie widziała.)
Boję się katharsis, zbyt często doznaję oczyszczenia, a póżniejszy płacz żadko jest początkiem nowej fali długotrwałych ataków endorfin.
Spojrzenia ludzi są jak wiadra zimnej wody. Nie mogę zrozumieć tej rasy. Kiedy mówię coś naprawdę ważnego oni zatykaja uszy, ale zawsze dosłyszą coś o czym ja nie myślałam i już nie pamiętam sensu.
Poszukam sobie przejścia z zapalonym zielonym światłem.
Tylko muszę pogodzić się z fałszem i częściej wchodzić na górę (mam wieczne zakwasy),
a drabiny nie ma, nie było i nie będzie.