Tęsknie tak niesamowicie mocno, że gdybyś to teraz mógł poczuć pewnie pękło by Ci serce. Właściwie moje się już kruszy. Ale przecież to tylko rok. I Roseto znów będzie moje, najwspanialsze. Wciąż przesiąknięte Nami, Lipcem 2010. Boli mnie serce, ale przecież mam aż 160cm wzrostu więc co do dla mnie. Dam sobie radę. Będę jeździć do szkoły na rękach, wozić brata taczkami na karate, jeść zupę widelcem i popijać pomarańczami. Robić kanapki z herbatą malinową i pić pepsi z ziemniakami. Czasem jak mi się będzie nudzić podłubie kablem od żelazka w mydle. Lubię też smażyć lody na patelni i szyć placki na maszynie. Marzę o Cheesburgerze bez sera i Hot-dogu bez parówki. Lubię myć trawę i lizać lizaki w papierku. Będę zamiatać podłogę rurą prysznicową i tłuc kotlety rakietą od tenisa i będę myśleć o tym jak bardzo Ci mnie brakuje. Takiej właśnie jaka jestem. Nawet taką jak teraz. Chorą. Zupełnie rozwaliło mnie na łopatki, a tyle przede mną. Pali mnie krtań i jeszcze ten silny, fizyczny ból serca - cholernie nie fajne uczucie. Nakłuwanie z obu stron. Niczym laleczka voodoo. Obawiam się, że "abrakadabra" i szamański taniec wokół kominka nie pomogą. Bez świadomości, że przez wszystko da się przejść, bez świadomości, że jesteś, że są Oni, że jest Italia, Polska i tak wiele ludzi dla, których znaczę odrobinkę więcej, dzisiejszy dzień byłby jedynie martwym naskórkiem mojej osobowości. I tak na koniec. Wiesz? Chyba za dużo drżących powiek i hipokryzji cieknącej z ust. Za dużo mnie i Ciebie, ale wciąż jakby nas mało. Taki "stan" zupełnie mi nie odpowiada. Łapie się na mieszaniu herbaty widelcem i słodzeniu zupy cukrem. Za dużo myślę. Wszystko wydaje mi się tak niesamowicie odległe. Takie niemożliwe. Z każdym uderzeniem serca, coraz bardziej pragnę i pożądam, z każdym głębokim oddechem cofam się w tył. Istnieje pewna granica. Wyciągam ręce - wszystko znika. I gdy desperacko biegnę po czarnej osi czasu by gonić życie, koniec wcale się do mnie nie zbliża.