Nie mam pojęcia co się stało z jakością tego zdjęcia. Wygrzebane gdzieś z Gwatemali.
Nie miałam aparatu w ręcę od sierpnia.
Wchłonęły mnie blogi. O wypiekach, chlebie, zupach. Nie mogę się doczekać, aż z blaszki zniknie cynamonowe ciasto, by ulepić już, wreszcie, znowu coś nowego. Czekam na wyprawę do tesco, ikei. Tylko po to, by kupić kokilki, pędzel, blaszkę do pralinek i co tylko wpadnie mi jeszcze w ręce.
Gubiąc sześciokilową pyzę z buzi (i nie tylko!) zakochałam się w garnkach, piekarniku, tortownicy i w brązowym cukrze.
Lubię dni, kiedy mogę siedzieć w domu na kanapie w swoim wysiedzianym miejscu, pod kocem, z laptopem na kolanach- blogiem na zakładce i kotem obok, który w czasie cholernej choroby staje się najlepszym termoforkiem. Lubię mieć spokojną głowę. Katar pomaga mieć gdzieś jedynie dwa wykłady i wf, mieć gdzieś recepturę, którą gdzieś tam jednak się martwię, a przecież to jeszcze ponad tydzień i wiem, że doskonale sobie i tym razem poradzę.
Nie pamiętam kiedy jadłam coś smażonego. Za to dobrze wspominam poniedziałkowe przedrecepturowe mcdonaldy.
Od rozpoczęcia szkoły minął miesiąc i trochę, a ja czuję się tak, jakby był conajmniej styczeń. Delikatnie marzę już o tym, żeby skończyc te studia. Chociaż na koniec i tak będzie mi cholernie przykro. Czas ucieka mi przez palce.