Jakby ktoś zapytał mnie, jak smakowała moja zeszłoroczna jesień - odpowiedziałabym, że liśćmi. Tymi banalnymi stonowanymi kolorami liści jesiennych, tak często pojawiających się w poezji grafomanów. Liśćmi, które kobiety bez przeszłości i z przyszłością niepewną z ulic zamiatają.
Gdyby ktoś zapytał mnie, jak smakuje jesień ostatniego roku liceum, odparłabym, że przełykam zbyt szybko, żeby moje kubki smakowe zdążyły odczuć aromat i woń. Powiedziałabym z lubością, że jednocześnie delektuję się posmakiem tych samych, już jednorocznych liści, które niosą ze sobą pełen bukiet smaków. I że nie wiem, jak to się stało, że nagle go nabrały. Ale, że wolę uważać się za wyrafinowaną smakoszkę - przynajmniej od niedługiego czasu. Co oznaczałoby, że to nie liście uległy zmianie, ale to ja zaczęłam dostrzegać wielorakość ich postaci i form. Gdyby ktoś zapytał mnie, co najbardziej lubię w jesieni - odrzekłabym bez wahania, że jarzębinę, która bezlitośnie ginie w dziobach szpaków. Kiedyś zrobiłam kolczyki z jarzębiny, dawno, dawno temu, kiedy jeszcze jesień nie miała dla mnie tego znaczenia, którego nabrała teraz. Kolczyki zostawiłam na ogrodowym stoliku. Szpaki je zjadły.
Jeśli ktokolwiek spytałby mnie, co mnie w jesieni drażni, czego nie lubię sprostowałabym pytanie, formułując je inaczej: 'Co drażni Cię, co ma związek z jesienią?'. Odpowiedzią jest wszechobecny ludzki pesymizm. Nie lubię jesieni kojarzącej się ze smutkiem, z rozstaniem, z deszczem, z początkiem roku szkolnego. Nie lubię jesieni, która przywodzi na myśl ciepłą bieliznę, grubszy płaszcz i uszatą czapkę.
Jakby ktoś zapytał mnie, jak wygląda 18 października, powiedziałabym, że słońce zalało Bolko, a Odra miota się na granicy wałów. W parku na Pasiece kwitnie miłość nastolatków, a oddalonymi od nich alejkami, idzie para smutnych emerytów. Gdzieś pies zerwał się z łańcucha i szczeka głośno, nie będąc do końca pewnym, co zrobić z nowo-odzyskaną wolnością. Gdyby ktoś zapytał mnie, co robię 18 października, odparłabym, że jem watę cukrową i kąpię się w mleku.
Jeśli spytałby mnie, jaki jest 18 października, odpowiedziałabym, że leje. Niebo jest zachmurzone, jest cholernie, przenikliwie zimno, a Kokaina szczeka na listonosza, który dostarczył paczkę z trzydniowym opóźnieniem. Powiedziałabym, że potwornie nie chce mi się wstawać rano, że ilość rzeczy do zrobienia rośnie i nie zapłaciłam rachunku za telefon. I dodałabym, że wprost proporcjonalnie do tego, jak cholernie jest zimno, tak cholernie jestem szczęśliwa.
Jeśli ktokolwiek zapytałby mnie, dlaczego jest tak dobrze, dowiedziałby się, że mam motywację, mam power, mam siłę, mam nareszcie świadomość, której długo szukałam. I która mnie napędza. Jak mały samochodzik. A jeśli jesteśmy już przy mechanicznych metaforach, swój wcześniejszy ducha stan porównałabym do niewielkiej kolejki, która raz włączona, jeździ w kółko, zatrzymując się na świetle czerwonym. A kiedy sygnalizacja się zepsuła, bo nawaliła żarówka kolejka stała dalej, bo nie wiedziała, że pomimo braku światła przejazd stoi przed nią otworem.
I niezależnie od tego, jak nietrafiona była to przenośnia, tak właśnie się czułam. Nie chcę pisać o ogromnych zmianach, które we mnie zaszły, naglących mnie do czynów wiekopomnych. Nie, to coś maleńkiego. Jakby mały kamyczek, blokujący sprawny, naoliwiony i działający mechanizm, wypadł nagle, pozwalając ogromnej maszynie ruszyć. Która zaczyna pracować, bucha parą, wypuszcza dym z uszu, furkocze, terkocze i cała się trzęsie. Kolejna metafora warta Nike.
I na wypadek, jakby ktoś spytał mnie, dlaczego piszę o takich bzdurach, wyszeptałabym cichutko, że
zakochani widzą słonie.
Ale nikt nie spyta.