Nie powiem, że malejący wprost proporcjonalnie do wydłużającego się czasu mojego n-i-e-p-i-s-a-n-i-a wskaźnik odwiedzin mnie nie irytuje. Nie powiem.
Nie powiem też, że to dlatego, po równo miesiącu i jednym dniu, w moim pokoju znowu słychać to charakterystyczne fotoblogowe stukanie klawiatury. A już na pewno nie powiem, że jest mi aż nieakceptowalnie dobrze. Nigdy w życiu nie powiedziałabym również, że to w 70% zasługa wiosny, mimo tego, że wczoraj padał śnieg, dzisiaj bardzo mokry deszcz, ochlapała mnie ciężarówka i marzną mi dłonie. Bardzo głęboko skrywam również fakt, iż praktycznie 80% moich założeń się spełnia, a przy pomyślnych wiatrach dochodzi nawet do radosnych 90%, co w porównaniu ze średnią, wypada lepiej, niż dobrze.
Zapowiada się wesoły kwiecień, zabiegany maj, olewczy czerwiec. Cudowne miesiące, ciepłe, pełne Bolko i bezcelowego leżenia w wysokiej trawie. Późnego, ewentualnie w-ogóle-nie-wracania do domu, błędnego spojrzenia i rozczochranych włosów.
Uwielbiam poniedziałki, kiedy mogę uskutecznić moje wieczorno-nocne wędrówki po Opolu. To niezwykłe, jak bardzo miasto pustoszeje po 19:00, godzinie wyjściowej wielkich metropolii. To jest ten czas, kiedy świat staje się dwuwymiarowy, a na płaskim chodniku nie da się potknąć. Kiedy bloki na Zaodrzu stapiają się z horyzontem i pożerają słońce, chowając je na krótki okres do ciemnych paszczy klatek schodowych. Kiedy dźwięki się wizualizują, tracąc głos na rzecz obrazu. Kiedy zaczynam odczuwać synestetycznie, a na skórze pojawiają mi się drobne wypustki gęsiej skórki. Dlatego właśnie zawsze spóźniam się na zajęcia, bo nie potrafię dotrzeć na czas na Sienkiewicza.
I bawi mnie ludzkie upodobanie do zachowywania za wszelką cenę prywatności, strzeżenia swoich złotych 40 centymetrów strefy intymnej, zajmowania zawsze różnych, najbardziej oddalonych od siebie miejsc w autobusie, przy jednoczesnym ekshibicjonizmie, nawet jeśli nie celowym, to na pewno niespecjalnym, a przede wszystkim notorycznie niezauważanym. Czasami, wracając późno-jadącą ósemką, patrząc przez okno autobusu, zamiast wpatrywać się bezsensownie w zgrupowane w rzędy okna bloków, wyszczególniam je sobie, zaczynam zauważać detale. Akcję, gesty, ruch, rozmowy. Niemalże słyszę kłótnie, czuję emocje. Wchodzę do klatek, powoli pnę się po schodach i za pomocą szklanki, rodem z filmu szpiegowskiego, podsłuchuję rozmowy. Absolutny brak firanek w większości okien bezlitośnie obnaża prywatność, ukazuje całemu miastu najbardziej intymne strefy życia, które w domu wydają się być najzwyklejsze, a jednak w konfrontacji ze światem zewnętrznym tracą na normalności, a zaczynają być tylko i wyłącznie nasze-nasze-nasze. Prywatne. A tutaj bum! Nieuświadomiony ekshibicjonizm innych ludzi radośnie dobija się do mnie, popycha w autobusie, następuje na odcisk w kolejce, ciągnie za włosy na placu zabaw, kiedy zajmuję ulubioną huśtawkę jekiemuś brzdącowi. Po prostu jest, a jego jestestwo staje się nachalne. Lubi przypominać o swoim istnieniu, być z centrum zainteresowania. Szczególnie ulubił sobie właśnie poniedziałki, w które atakuje mnie nawałem cudzych emocji, frustracji i życzeń, przede wszystkim marzeń i życzeń, które wyrażają się w każdej innej emocji, jaka jest o tej właśnie porze przekazywana. Czuję się jak ostatni element gry w 'impulsa', do którego dochodzi on przekazywany przez innych graczy, ale który nie ma już gdzie oddać emocji dalej, magazynuje ją w sobie, głęboko, aby zwolnić miejsce na kolejną rundę. Szkoda tylko, że ostatnio coś nazbyt często dokonuje się we mnie ten charakterystyczny wyrzut emocji, pozbycie się nadmiaru uczuć, kiedy tak ulubiony przeze mnie menisk wypukły przestaje nim być, zamieniając się w plamę na obrusie. Wróć - u mnie w domu nie ma obrusów. Na stole. Powiedziałabym, że zdarza się to nadprogramowo. I trochę niespodziewanie. Ale lubię to. Lubię! I kropka.
Coraz mniej, (zadziwiająco szybko) czasu do 29-30 maja. Trochę się boję, trochę stresuję, trochę nie mogę doczekać. Chyba najbardziej jestem ciekawa. Pomijając element wyzwania i pobudzenia mojej ambicji, bardzo pożądnego pobudzenia. I duch rywalizacji też gdzieś tam siedzi.Właściwie, to bardzo wygodnie się już umościł. I rozpycha się.
Czas zająć się na poważnie osiemnastką.
I na dzisiaj, bardzo, bardzo, bardzo:
Ewa Demarczyk - 'Na moście w Avignon'
Ewa Demarczyk - 'Pamiętasz, była jesień' [szlagier, wiem. Ale co z tego?..]
I co? I ciasteczko.
'Gdyby nie wyjątki, zasady byłyby nie do zniesienia'
Prawda to.
'Tańczą panowie niewidzialni, na moście w Avignon. Tańczą liściaste suknie panien, na moście w Avignon. Tańczą panowie, tanczą panie, na moście w Avignon.'