8:24 wpada Daniel w garniaku - Jak chcecie to was gdzieś podrzucę. - a że tylko Adrian i ja byliśmy już ogarnięci, bo budzik o 10:00 jakoś nie był dla nas:) no dobra. Chcemy się gdzieś przejść, więc pada chasło Luboń. Dziewczyny śpią, więc nie idą... no dobra, Dorota wstała, ale jej nie zabraliśmy, co się później okaże, że dobrze. Wysiadamy z Danielowego Merca na Zakopiance i drogą w las ruszamy w sronę szczytu.
Po przejściu kilkuset metrów naszą uwagę zwróciły dziwne drewniane ławki ze zdobieniami za 3600 zł. Na szlak... no dobra ale gdzie ten niebieski szlak jest (już kiedyś na niebieskim zabłądziłem). Miła Pani wskazuje nam przejście między domami do szlaku. Jesteśmy, teraz to już tylko do góry. Po godzinie marszu i ciągłej walce z wściekłymi muchami, które postanowiły, że jestśmy dla nich świetną przekąską docieramy na szczyt. Szału nie ma. Słaby widok na Beskid Makowski, ale nic, to tu Daniel nas pokierował. Dwie fotki ze szczytu i wracamy. Dzwonimy do naszego przewodnika i mówimy, że nie dwie, a jedną godzinę się tu idzie. Z jego strony pada pytanie: "Byliście w schronisku?" hmmm... jakim schronisku. Tak, pomyliśmy szczyty (tak się kończy wędrówka bez mapy. Luboń ok, ale Mały. Przed nami jeszcze połowa drogi, więc zawracamy i w dół. Mijamy jeszcze dwa mniejsze szczyty, kamień z wbitymi medalionami Matki Bożej i Św. Krzysztofa z 1777 roku i miejsce katastrofy Śmigła z 1985 roku i drogę krzyżową. Zaczyna się strome podejście, to znak, że szczyt jest blisko. Adrian lekko zwolnił, ja się nie mogę doczekać widku i schroniska, w którym mamy zjeść śniadanie, bo przez dwie godziny o samej wodzie od rana nie myślę o niczym innym jak o pysznej kwaśnicy... po wczorajszym będzie super. Schronisko wita nas bramą z dwóch ponad 2m totemów i tarasem widokowym z zakazem wstępu... Wchodzimy do środka, a tam młody brodaty obiera cebulę przed 30 calowym telewizorem. Prześwietamy menu i oczywiście na Kwaśnicę pada wybór. Nie ma sprawy mówi brodaty i idzie szykować, czekamy na pyszną zupkę. Wychodzin nagle z kuchni i oznajmia, że kwaśnica skwaśniała i wali winem. Smutek ogarnia nasze żołądki, ale żur z jajkiem jako zawtępstwo się spisuje. Oglądamy jeszcze chwilę kabarety w Płocku (1h z posiłkiem i kawą) i ruszmy w dogę powrotną. Do góry ładowaliśmy przez 2h10min zgodnie z mapą, w druga stronę pokazuje 1h40min, ale to nie czas dla nas, bo Daniel wraca już z Krakowa i chcielibyśmy, żeby nas zabrał do Naprawy. Po chwili rozmowy uzgadniamy, że truchtem będzie ok. No to startujemy. Pół godziny później po kilku podejściach (biegiem) stwierdzmy, że marszobieg taż jest fajny. W dół biegiem i po płaskim także, ale podjeścia jak ich nazwa skazuje podchodzimy. Z czasu z mapy 1h40min zrobiliśmy 58min i lekko spieczeni słońcem i zdyszani po mardzobiegu tafiamy na zakopiankę. Akurat za 2 min dojeżdża Daniel swym wspaniałym Mercem z klimą i wracamy do obrażonych dziewczyn, które też chciały się gzieś wybrać. Jednak po mojej porpozycji (tel. ze szytu), żeby się wybrały na punkt widokowy 4 km od nich powiedziały, że to przemyślą. W efekcie poszły na łąkę... po dordze do skepu. I chyba dlatego szybko wybaczyły, że nie musiały gonić znami 15 km bez śniadania :)
Bardzo pozytywny spontan. Polecam wszystkim wyprawę na Luboń Wielki (1023m n.p.m.). Trasa nie wymagająca, sporo wypłaszczeń z jednym mocniejszym podejściem (5min).
J.