Kładę się na plecach i oglądam sufit. Czekam na tą falę, przypływ i włączam to inne patrzenie. Badam teraz starannie, po kolei każdą sztachetę drewnianego sklepienia, firmamentu z żyrandolem-wiatrakiem, takim jak ze starych filmów. W cudzej pościeli, na polowym łóżku, mam słuchawki w uszach i tym dźwiękiem jak ratunkowym kołem, jak deską ratunku, obudowuje, pakuję siebie, odgradzam od zakażonej rzeczywistości. Zamykam oczy pozwalam im odpocząć, by po przebudzeniu znów chłonąć obrazy w takiej jakości, tak silnie. Puste ściany, krzesło i szafa. Gdzieś w innym kraju, gdzie ulice obce, o nazwach tak podobnych jednak do wszystkich. Nazwy ulic wszędzie brzmią tak samo. Może dlatego trudno mi je spamiętać? Jutro wrócę przecież do domu. Schemat tak znany, los powtórzony, któryś już raz z kolei. Przez uchylone okno odgłosy eliminuję zbyteczne. Szklankę z wodą zostawiłam na parapecie, nabrała mrozu powietrza. To moja własna czasoprzestrzeń.