Spadłam z wysokiej drabiny, rozpadłam się na tysiące kawałeczków, zostałam z grubsza zmieciona do szufelki, ale kilkunastu kawałków wciąż brakuje, nikt się o nie nie martwił, nie zatroszczył, są tak maleńkie, że nikt nie zauważa ich braku, a ich jednak brakuje, miejsce po nich jest permanentnie puste, osiadł kurz, ale nie nadrobi tej pustki. nigdy nie bedzie juz tak samo, nigdy nie bede taka sama. nie mam pojecia kim jestem, kim bede, widze tylko kasie z przeszłości, która tak niewiele ma wspólnego z kasią ktora widze w lustrze. zapadam się, popadam w obłęd. żyje z minuty na minute, boje się zaplanowac cokolwiek, nie mam woli, nie wiem czy jest we mnie milosc. choć jakies emocje wciaz we mnie drzemia, wiem o tym, przypominaja mi o tym splywajace po policzkach lzy, które stanowią ostatnią nadzieje na to, że kiedys oprócz okropnego bólu poczuje cos jeszcze. poczucie stabilności? ktos moze mi przypomnieć jak to wygląda? czy ktoś wie w jaki sposob zrobic chociaż marną kreaturę na wzór poczucia bezpieczeństwa? Mam tak ogromne pragnienie, lecz prawdopodobnie za chwilę zabraknie mi możliwości. Dławie się strachem, tone w nim. zmieszanym z poczuciem marności i oszustwa, mieszanka wybuchowa. Od jakiegos czasu nie wschodzi dla mnie słonce, zapadła noc polarna, nie widze jej konca. nie widze swojego lepszego jutra. zamykam oczy, otwieram, zamykam, otwieram...