Niewytłumaczalne są zjawiska jakie zachodzą w tym samym czasie pomiędzy rzeczami, ludźmi, miejscami i wydarzeniami. Każdy z tych elementów w subtelny i nieopisany sposób oddziałuje na inne i wywiera w nich trwałe zmiany.
Historia dotyczy dzieła polskiego pisarza, Stefana Grabińskiego, pod tytułem "Demon Ruchu". Treść tych krótkich opowiadań w sposób przedziwny, przesiąkła każdą stronę wraz z grubą, tekturową okładką i kredową obwolutą. Książka wnikając w esencję zawartości zapragnęła doświadczyć opisanej jazdy bez określonego celu, tak sobie w przestrzeń, dla przyjemności. Poczuć, jakby się miało wrodzoną potrzebę ruchu.
Zanim spełniły się jej marzenia, cichutko, przez nikogo nie tknięta, leżała pomiędzy innymi pozycjami w namiocie "Tania Książka" w mieście Ustka. Wyszperałem ją spędzając wakacje nad morzem.
Wolumin czekał tam wiele miesięcy, być może nawet kilka wakacyjnych, letnich sezonów i wydawał się wypatrywać mnie, gdyż od dawna chciałem poznać prozę twórcy horroru kolejowego. Książka przyciągnęła mnie!
Wziąłem ją w ręce i jak dawno niewidzianą kochankę przytuliłem do piersi. Bez zastanawiania skierowałem się do kasy. Inne zupełnie mnie nie interesowały. W końcu zdobyłem tę upragnioną.
Przeczytałem ją natychmiast. Zajęło mi to cały wieczór i krótką, letnią, środowoczwartkową noc. Do tej pory pożarłem ją już kilka razy, i pomimo, że znam opisywane historie na pamięć, towarzyszy mi w każdej wycieczce, na którą się wybieram. Zawładnęła moim życiem. To Ona nakłoniła mnie do zwiedzania opisanych w niej placówek dróżników, małych stacyjek, kolejowych wagonów i maszyn. Naszym ulubionym środkiem transportu stał się pociąg. Trzymając ją na kolanach podczas podróży, słuchałem łoskotu kół, grzechotania i gaworzenia relsów, szyby trzęsącej się w podrzutach wozu. Z wielką chyżością pokonywaliśmy duże przestrzenie, zapatrzeni w perspektywę toru. Mijaliśmy w przelocie miasta, pola i gościńce. Migały nam zwrotnice i semafory, a kiedy pociąg stawał, oglądaliśmy jak sennym ruchem drzemią i wahają się firanki w przedziałach. Uwielbiałem wdychać otaczający nas metaliczny, rdzawy aromat wagonu, pomieszany z zapachem kurzu siedzeń, smarów, słodkiej woni smoły i mydła z toalety. Dojeżdżaliśmy do stacji kresowych i natychmiast przesiadaliśmy się do kolejnego pociągu, bo musieliśmy jechać naprzód. Coś nas pędziło. Byliśmy jak wieczysty tułacz.
Znało nas już większość konduktorów, starych, osiwiałych "wilków kolejowych", należących do samej stacyjnej śmietanki, z którymi w dymie fajek, w czadzie tytoniu, prymki, papierosów, słuchaliśmy opowieści, tysięcznych przygód i anegdot. Do tej pory w moich wspomnieniach tułają się ich echa.
I ruszaliśmy dalej. Koła dudniły głośno. Za oknem widzieliśmy jak szyny zaczynały się powielać, krzyżując w posetne linie, kąty i żelazne przeloty. Chytrym manewrem mijaliśmy garnitur wagonów znajdujących się na postoju. Ciężkim, lapidarnym biegiem mijały nas składy towarowe lub osobowe przelatywały jak błyskawice. Nocą, jak piorun bez szkody w morzu ciemności, mijały nas łańcuchy czarnych pudeł oświetlonych wykrojami czworokątów, rozrywał czerń zielony refleks zwrotnicy, zagrał czerwony krzyk drezyny, mignął niebieski sygnał maszyny przetokowej, a od czasu do czasu przemknęła latarka budnika. W czasie deszczu, przez zwilżone kroplami dżdżu okno widać było mokre dachy wozów, które lśniąc pod światło reflektorów wyglądały jak stalowe pancerze.
Szary trakt ujęty w czarne pasy szyn, doprowadzał nas pomiędzy drzemiącym szańcem opróżnionych wozów do dworca głównego, z którego zaczynaliśmy wyprawę.
Pomimo licznych podróży autobusami, busami, samolotami, statkami morskimi, to jednak jazda pociągiem jest najbardziej romantyczna. Muszę jechać naprzód, coś mnie pędzi! Dręczy mnie Demon Ruchu!