Ona składała się z dwóch fragmentów.
Z dwóch całkowicie odmiennych części, które jedynie pozornie tworzyły całość. Przypominały pojedyncze puzzle z różnych obrazków, które zupełnie przypadkiem znalazły się w tym samym pudełku.
Dwie różne urywki.
Nie potrafiła ich pogodzić. Nigdy nie do końca i nigdy nie całkowicie. Zawsze istniał w niej delikatny dysonans. Mała przesuniecie.
Nie wiedziała, która "ona" to ta prawdziwa. Która jest tą właściwą, tą szczerą wersją.
Jednak najgorsi byli ludzie. Najgorszy był wybór między nimi...
Z jednej strony, był W.
W., który sprawiał, że nie bała się niczego. W., który porywał ją na koniec świata i jeszcze dalej! Sprawiał, że strach się nie liczył, że życie było bardziej kolorowe, bardziej intensywne. Z nim szalała, zamykała oczy i skalała z krawędzi.
Z nim nie miała sumienia. Robiła, co chciała, brała, czego pragnęła. Ludzie, miejsca, uczucia nie miały znaczenia. Nic nie miało znaczenia poza zabawą, chwilą obecną i szerokim uśmiechem.
W. nie był zły. Nie sprawiał, że stawała się okrutna czy nieczuła.
On jedynie dawał jej tą ułudę, że jutro nie istnieje, więc już dziś może spalić za sobą wszystkie mosty...
A z drugiej strony był R.
R. dawał jej spokój. Dawał jej pogodny uśmiech. Sprawiał, że tańczyła do muzyki, którą tylko ona słyszy. Że dzieliła się uśmiechem z nieznajomymi w tramwaju i widziała promienie słońca prześwitujące przez liście na drzewie.
Przy R. czuła się bezpieczna. Czuła, że staje się najlepszą wersją samej siebie. Przy R. świat miał jedynie kolorowe barwy. Mniej intensywne, mniej rażące po oczach, jednak wciąż idealnie kolorowe, zbalansowane.
R. nie był dobry. Nie sprawiał, że była milsza czy bardziej opiekuńcza
On jedynie pozwalał jej oddychać bez ciężaru świata na piersi, dając nadzieję, że jutro wcale nie musi być okrutne, a pełne pozytywnego zaskoczenia...
Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi.
Nie potrafiła wybrać.
Czuła się jak dziecko we mgle, które do każdego z nadgarstków ma przywiązany jeden z końców dwóch lin. A gdzieś, na odległym krańcu, stało dwóch ludzi, ciągnących ją raz w jedną, raz w druga stronę, jedynie od czasu do czasu pozwalając utrzymać równowagę.
Czuła się bezradna.
I dopiero nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach, zaciskała oczy. Sprawiała, że jej oddech stawała się wyrównany, klatka piersiowa podnosiła się o opadała wciąż w tym samym rytmie.
Dopiero wtedy, pozostawiona sama sobie, znajdowała równowagę, odkrywając, że człowiek może być sobą jedynie będąc samemu. Bo przy każdym kontakcie z drugą osobą przyswaja, choćby w najmniejszym stopniu, okruchy jej charakteru, pozwalając się zmienić. I nikt nie może pozostać już dłużej taki sam...
Zaliczyłam analizę. Dziękuję, nic już mi więcej do szczęścia nie potrzeba!