2 dni porządnego tripu, nie wiem czemu tak mocno mnie wzięło na sentyment do jakiś miejsc, którymi przechodziłam pare lat temu, nie wiem czemu akurat wczoraj kiedy szłam nie w swoim ciele, czułam wszystko sto razy mocniej i wszystko było ostrzejsze jak każda polska jesień. podczas kiedy ja maluje swój świat alkoholem i różnego rodzaju używkami spotykam się z coraz to nowymi nie znanymi mi wcześniej odczuciami. weekend spędziłam najlepiej jak się dało, w lesie, przy browarze, szukając szczawiu i kwiatów pod sztucznymi, betonowymi bramami. czułam się jak dzieciak, poznałam kokosa, wyszłam z pawłem na spierdoleńców kompletnych. wieczorem odleciałam w stan na podobieństwo snu, bawiłam się nad przepaścią w kształcie stożka wpisanego w okręgi, byłam już u schyłku. komizm tamtego wieczoru jest nie do opisania. a kiedy siedziałam na altanie i kiedy położyłam nogi na stole, poczułam wielką potrzebę uciekać, aż na kamień, kolejne sentymantalne miejsce. spodobało mi się mocniej. chcę już tylko kolejny weekend, chcę poczuć znowu euforię.