Prędzej czy później świat się dowie. Podchodziła do tego milion razy. Próbuję się nie wstydzić swojej choroby. Chociaż większość z was widzi tylko smutek i lenistwo, my "inni" mam w głowie smutek, niechęć do życia, widzimy sami w sobie beznadziejność, mamy wstret sami do siebie, samoocena zerowa, izolujemy się. Mamy swoje strefy komfortu gdzie nikt nas nie pyta o nasze samopoczucie, nie zarzucają nas pytaniami typu co zjesz na obiad na które nie mamy najmniejszej siły odpowiedzieć. Po czasie przychodzi moment w którym wstajesz z łóżka i chcesz wszystko zmienić. Odstawiamy używki, ćwiczymy, myślimy, że to wzbudzi w nas chociaż trochę endorfin i wyjdziemy z tego. Mamy ochotę wyjść ze znajomymi, ale jest nam wstyd za to, że był etap izolacji. Więc wracamy tam gdzie bezpiecznie. Albo próbujemy umrzeć albo tli się jeszcze w nas nadzieja szukamy pomocy u specjalistów lub zawoza nas siła (tak jak w moim przypadku). Dostajesz leki. Masz napady lękowe wszyscy widzą w tobie cpuna, to siedzi w naszych głowach kiedy wychodzimy na ulicę. Kiedy idziemy do sklepu boimi się spojrzeń w głowie mamy myśl : oni wiedzą jak słaba jesteś. Zremy te gowno, udajemy szczęście, leki nas pobudzają, ale nadal chcemy sobie zrobić krzywdę, nadal chcemy umrzeć. Przeraża nas szczęście, może dlatego, że mamy świadomość w jak łatwy sposób to wszystko stracimy.
Przestałam udawać, zakładać maskę i grać szczęście. Poddalam się. Chciałam przestać cierpieć. Nie miałam siły, aby żyć.
Nie chcę odwiedzin, chyba, że masz dla mnie lek na receptę
Biorę te, które mam, ale zdają się lecieć w próżnię
Ile trzeba tego zeżreć, żeby nie chcieć umrzeć?