Świt zaskoczył wszystkich, którzy siedzieli z nią przy ledwie żarzącym się ognisku. Przesiąknięte zapachem dymu bluzy i przyćmione, nieprzytomne spojrzenia unosiły się ponad głowami skacowanych imprezowiczów. Księżyc zamazywał się za drzewami, zupełnie jak gdyby został napisany atramentem, a potem oblany szklanką wody przez niezdarnego ucznia. Powietrze było ciężkie, a niedobór pitnej wody bardziej dokuczliwy niż zazwyczaj w takich sytuacjach. Gardy otworzył któregoś z kolei Żubra, wychodząc z założenia, że skutek złego samopoczucia najlepiej pokonać jego przyczyną. O szóstej wszyscy spali już w śpiworach, przytuleni do siebie nawzajem.
Teraz, siedząc w ciepłym fotelu, pijąc kolejną filiżankę kawy i próbując ignorować poplamiony winem dywan, widzi wszystko tak samo wyraźnie jak wtedy. Teraz, odganiając ręką natrętną muchę i spoglądając ukradkiem na barek pełen butelek whiskey, tęskni za smrodem tlącego się ogniska, skacowanych oddechów i tytoniu. I patrzy na małą galerię zdjęć na kominku, z których każde jest taką samą namiastką prawdziwego życia, jak muzealne eksponaty. Teraz myśli o tym, co miało się udać. I o tym, co się udało, chociaż nikt tego nie chciał. Zegar tyka szaleńczo. Jakiś (?) dzieciak wrzeszczy w ogrodzie. Wstaje. Z kredensu spada kryształowa waza. Na jej szyi pojawia się krwisty naszyjnik, a w oczach nieruchomy obłęd kogoś, kto przed chwilą odnalazł wehikuł czasu.