Coś się kończy
i coś się zaczyna.
Dobiega kresu coś co wiecznym się zdawało.
Bolało.
Powoli zaczynam przyzwyczajać się do obecnego stanu rzeczy.
Nie umiem być nawet na niego zła.
Nie potrafię powiedzieć mu:
"Zejdź mi z oczu cholerny kłamco".
Nie chce by to robił.
Zaczynam się przyzwyczajać do tej wstrętnej myśli...
Nie choinka, nie chce żeby tak było.
Zaufanie.
Kiedy ma swój kres?
Gdzie graniczy z głupotą,
a gdzie okazuje się, że to debilizm?
Po tym wszystkim powinnam go nienawidzić,
po tym wszystkim powinnam go posłać do diabla.
Jutro znów go zobaczę w tym samym miejscu.
Będzie na nią czekał.
Przywita się ze mną i powie, ze tęskni i sam nie wie czemu.
Powie, ze cieszy go fakt bycia moim...
przyjacielem.
Tak.
Jestem idiotką.
"Zaufanie jest czymś tak pięknym,
że nawet największy oszust odczuwa pewien szacunek
dla tego, kto go nim obdarza."
/Marie von Ebner-Eschenbach/
Czy aby na pewno..?