Rano, budzik, prysznic, kawa. Pamiętam, żeby drzwi zamknąć na górny zamek, bo dolny się zepsuł, po wyjściu na zewnątrz orientuję się, że pada, ale nie chce mi się wracać po parasol czy czapkę, na przystanek przecież tak blisko. Spódnica w garść (idealny dzień na taką, która majta się w okolicy podeszw i tapla we wszystkich porannych kałużach) i przechodzę koło ciężarówki dostawczej, z której wyładowują zgrzewki wody. Tramwaj na dworzec, przejście, przejście, schody, schody, szybki rzut oka na dworcowy zegar, drugi rzut na czekający już na przystanku autobus. Wsiadam, miejsce zajmuję zawsze to samo, albo to drugie. Torba na kolana, z torby wyjmuję kubek. Na kubku Kłęby i Butch, już się przyzwyczaiłam. Pierwszy łyk zawsze trochę niepewny, bo czasem kawa nie zdążyła jeszcze ostygnąć. Za okami miasto powoli otrząsa się z nocy, ludzie wciąż jeszcze smutni i zaspani, i ja też, wyłączam świat z wygłuszającymi słuchawkami w uszach. A w słuchawkach Nosowska śpiewa mi:
Ta powtarzalność, nieznośny rytm
Refreny świtów, porannych kaw
(...)
Podobno Azja istnieje gdzieś
Lecz z moich okien nie widać jej
Za Biedronką przystanek, spacer przez błotnistą ścieżkę, spódnica znowu w garści. "Dzień dobry", drzwi, światło, komputer, kuchnia, kubek, woda, komputer.
No to można zaczynać.
A potem nagle człowieka w miejscu, w którym znalazł się przez dziwne splątanie randomalnych czynników zaczepia osoba, której się nie widziało od lat i jest nowy kawałek układanki. Codziennie jest jakiś nowy. Nie wierzę w absolutną powtarzalność.
I wstaję codziennie o tej cholernej szóstej. Albo o piątej trzydzieści.
Kupiłam sobie nowy balsam. Pachnie kakaem. Mam ochotę na czekoladę.