Wzbił się. Frunął. W objęcia chmur, zza których wypiętrzały się pojedyncze, lecz wyraziste promyki światła....
Słońce swoją poświatą, zalewało jego skrzydła, delikatnie, pieszcząc go swoim ciepłem.
Motyl- rzucony na wiatr kawałek jedwabiu. Oparty na powietrzu. Leciał. Szybował. (W bezruchu?) Uchwycony obraz, w ramach nieskończoności. Wyciągnięty. Wprost ze snu. Choć nienaznaczony żadnym pędzlem. Czuć ślad świeżych barw wolności. Niewyschniętych farb...
Symfonia kolorów tworzących szelest, a może bardziej szept. Pozorowanego bezruchu chwili. Chylącej się ku wieczności.
Szept, w pierwszej chwili zdawał się przemawiać tylko do moich marzeń. Lecz z nadejściem trzeciej, czwartej, a może piątej chwili, rozsiał pachnące myśli po ciele.
I odetchnął.
By znów przemówić. I odkryć. Przede mną. We mnie. Sens życia. Chwili. Momentu. Wieczności.
(...)
I rozmawialiśmy... uczyłam się tego wszystkiego od początku.
Bo codziennie. Na nowo, powinniśmy uczyć się życia. Uczyć, odkrywać jego skarb. Pomału. Cierpliwie. Wydeptywać sobie skrawkek nieba, będąc jeszcze tu na ziemi....
(...)
By znów się nie zgubić. I szukać. Siebie. I błądzić. W ciemnych ścianach pozorowanej ucieczki... Coraz węższych. Mniejszych... I nie doznać. Duszności własnego jestestwa.
(...)
Siedzieliśmy, słowa z nas płynęły. Osiadały. Na trawach. Powietrzu. Niebie.
Płynęliśmy. W stronę marzeń.
W wiatr pragnień opleceni. Precyzyjne. Z dystansem. Rozwiewał zmysłowe idee, zagłuszające trzepot motylich skrzydeł.
Motyli... zakreślających smugę ciszy na niebie.
Skrzydeł... podróżujących. Jak nasze myśli....
Przez tą krótką chwilę... o długiej historii...
Ps: Coś nie tak...Słowa rozsypują się na klawiaturze, a ja nie potrafię ułożyć ich w logiczną całość..
Chyba nigdy nie potrafiłam.