Uświadomiłam sobie, że już dawno przestałam jeść aby żyć, a zaczęłam żyć aby jeść.
Absolutnie wszystko podporządkowane rytuałowi jedzenia.
Każdy dzień przebiegał według uprzednio misternie ułożonego planu i absolutnie nic nie mialo prawa go zahwiać.
Najpierw śniadanie, a potem coś, cokolwiek, by się go pozbyć, byleby spalić.
Basen, długi spacer ze znajomymi, sprzątanie pokoju, a może czterogodzinne zakupy?
Obiad, punkt 14.
Co wymyślić tym razem? Bezczynnne pozostanie w domu absolutnie nie wchodziło w grę.
Ewentualnie stanie, zakaz jakiegokolwiek siedzenia i odpoczynku.
Zakaz niepotrzebnego stwarzania okazji do 'zawiązania sadełka'.
Każdy dodatkowy gram na wadze jak pożądny nóż w plecy.
Zwariowałam - to było pewne.
Nadmiar wolnego czasu uderzył mi do głowy i narobił strasznego bałaganu.
Dni - tak do siebie podobne - przestały być życiem, a coraz bardziej przypominały stołówkowy
jadłospis.
W dodatku w jakiś chorych racjach głodowych.
Kalkulacjach anorektycznych.
I gdy zdawało się, że przecież już wychodzę na prostą
choroba znów zatoczyła krąg.
Brawo, Roksano.