Przez przypadek trafiłam na jednego bloga i przeczytałam o 'aco'. Wszystko mi się przypomniało.
To cudowne uczucie nie do opisania. Ten towarzyszący niepokój w drodze do kolejnej apteki, dziwne spojrzenie aptekarki i zawód, ponieważ "nie ma", i kolejna apteka i radość, gdy na raz udało się kupić 2 paczki, tak na zaś. Najgorsze było połykanie takiej ilości tabletek.. Zaczęło się niewinnie, 15 sztuk, z czasem 20, kilkakrotnie zdarzyło się 30, sytuacja nie do ogarnięcia, ale było w tym coś takiego, że chciało się kolejny raz. I kolejny... I tak trwało to dobre 2 lata. Uzależniłam się. Pod koniec już nie było tak fajnie. Najpierw faza, a przy zejściu wyrzuty sumienia, obrzydzenie do siebie, do kłamczuchy i oszystki, manipulantki. Złe samopoczucie, myśli samobójcze. Wylądowałam u psychiatry.. Przez jakiś czas udawało mi się nie brać, jednak co jakiś czas ulegałam pokusie. Z aco "wyleczył" mnie dopiero chłopak, choć też nie od razu. Chyba po prostu z czasem, płynnie zastąpiłam to marihuaną... A teraz jestem czysta jak łza, nie biorę i nie palę przez jednen moment, który zmienił wszystko...
Przez chwile nawet zatęskniłam, ale wiem, że nie mogę sobie na to pozwolić, nie w mojej sytuacji. Żal i tęsknota za dawnymi czasami, a równocześnie nieskończona miłość do Niego. Jednak On jest dla mnie najważniejszy i wierze ..nie, ja to wiem, że wszystko to poukładam . Muszę, dla Niego.
Miło jest usłyszeć dźwięk klawiszy, brakowało mi tego.