Więcej pełnych nienawiści i frustracji piosenek. Więcej wrzasków. Więcej. Głośniej. Jeszcze. Cały czas, bez zdejmowania słuchawek. Więcej nienawiści. W końcu, wstaję.
Usunąłem tekst z moich poprzednich postów, bo były pełne szczeniackiej wściekłości na wszystko, co mnie dotykało. Epizodycznie jeszcze lęku przed popełnieniem tego samego błędu, przed powrotem do małej dziewczynki, uzależnionej od lepszych od niej (w jej mniemaniu) osób. Strach przed miłością to prawie taka sama cywilizacyjna choroba jak depresja.
Usunąłem tekst z moim poprzednich postów, bo cały czas się rozwijałem i zamiast mówić: "ojej, zrobiłem progres", mówiłem "co to za gówno, co za wstyd".
Teraz w zasadzie żałuję, że się tego pozbyłem. Żałuję usunięcia wszystkich moich zdjęć z czasów, kiedy byłem gruby i kiedy byłem gruby i emo. Zdobyłem więcej dystansu i mógłbym się przyglądać temu dziecku i mówić "mój borze, kto ci to zrobił?".
Czasem mi się wydaje, że jestem obecnie bardziej szczeniacki, niż kiedyś. Więcej mówię, więcej przeklinam, wyzywam na pojedynek, buntuję się. Próbuję sobie tłumaczyć, że to bardziej świadome, że potrzebuję powiedzieć wszystko, czego zawsze bałem się mówić. Bałem się swojego zdania, że ktoś się z nim nie zgodzi, a ja nie znajdę odpowiednio szybko adekwatnego argumentu. No i co z tego.
Ciągle chcę gdzieś wrócić, gdzieś pisać, gdzieś to zostawić, bo to wciąż jest. Ciągle myślę, chociaż często nie zdaję sobie z tego sprawy. Nawet wtedy, kiedy zagłuszam się muzyką, która ma na celu ukierunkować mnie w odczuwaniu określonej grupy emocji. Brakuje mi pytań. Punktu zaczepienia.
Wtedy mógłbym to wszystko wylewać z siebie. Dobrze - wytrząsać.
Wielokrotnie kupowałem sobie ładne notatniki, wierząc, że odtąd będę regularnie prowadzić swój dziennik pokładowy, ale zryzgnowałem, utwierdziwszy się w tym, iż tamtejsza treść jest zbyt brzydka na tak ładny zeszyt.
Brak cierpliwości za każdym razem mnie gubił. Bo wszystko musiało być na już. Żadne "trening czyni mistrza". Co to za bzdety, ludzie.
Kiedyś skorzytam z tych zeszytów, będę tam pisać brzydkim, okrągłym, dziecięcym pismem równie brzydkie, infantylne zdania.
Coś jak "kocham cię", albo "bierzemy muchy w paluchy".
Właściwie nikt nie wiedział, na którym padole znajdowało się tamto miejsce. Był tam ogromny, liściasty, przejrzysty las, a obok biegły stare, zardzewiałe tory, porośnięte gąszczem pokrzyw i poziomek, Miałem na sobie okulary przeciwsłoneczne, takie jak miał Nick w Zwierzogrodzie, więc wszystko było jeszcze bardziej ciepłe i jeszcze bardziej letnie. Podróżowaliśmy wtedy, słuchając Lady Panku, Narzeczonej od kakao i milczeliśmy, rzucając od czasu do czasu uwagami w stylu "o, jaki tu ładny las, a jakie zdrowe topole", "nie zapłaciłem ubezpieczenia, jak wezmę takiego na stopa i będę miał wypadek, to się to skończy najgorzej dla mnie", czy "ciężko byłoby dojechać bez nawigacji". Wyobrażam sobie często, że mam na sobie te same okulary przeciwsłoneczne (chociaż nadal mi nie powiedziałeś, czy masz je u siebie i wciąż nie mogę ich znaleźć), hawajską koszulę i dłonie na kierownicy. Wyobrażam sobie, jak cię tam zabieram, jak przejeżdżamy tą samą drogą, podziwiając w milczeniu krajobraz, jak ciepło i wakacyjnie jest. Strasznie się nad tym rozdrabniam, jakbym był jakiś chory.
Robimy z muchy placuchy.