Rzecz ta stała się nie dawno. Jakoby dwa, może trzy dni temu. Prosiła o chwilę dla niej. Dałem aż dwa dni, aby powiedzieć jej w sposób bardziej adekwatny do sytuacji proste i lekko aspołeczne "spierdalaj".
Odchodząc słyszałem szlochanie. Nie obejżałem się... Uśmiech z twarzy nie chciał zejść, ponieważ kszywda psychiczna stała się z mojej winy, lecz serce kazało wrócić i przytulić ją mocno, powiedzieć przepraszam i ucałować.
Co zrobiłem?
Przeszedłem na drugą stronę ulicy, siadłem w parku na ławcę i wyłączyłem się z tego świata. Widziałem siebie po drugiej stronie rzeczywistości. Po drugiej stroni tafli zimnego szkła polanego odrobiną srebra... Po drugiej stronie lustra. Jak cienie znanych mi osób odchodzą w popłochu zwiastując nadchodzącą klęskę.
Stałem sam. Zaszklone oczy wbijały się w ciemną pustkę, gdzie nie widziałem niczego. Wyłoniły się dwie postacie. Ja i Ja. Stałem Ja, Ja i Ja. Ja bbył ubrany w garnitur, grafitowy krawat w pierwszej chwili przypominał szubienice. Strach mnie przeleciał jak ujżałem siebie. Wiedziałem, że to moje wnętrze, którego sam się boję, ale bez niego nie mogę żyć.
Ja był dla odmiany ubrany luźno, ale w białej koszulce, szortach w kratę i trampkach. To ja? A jednak... To drugie obliczę, głos serca, którego słucham się w sytuacjah awaryjnych.
Ja kazał mi zapomnieć o niej... Po cholere mam przeżyć znowu to samo? Było mineło! Znajdzie się kolejna nainwa, która pokocha naszą trójkę.
Ja dla odmiany kazał mi się obudzić i wrócić do niej. Pokazać jej, że nie wszystko stracone, ale trzeba w to włożyć trochę serca.
Tak, właśnie... Serca...
Kurwa! Jakiego serca?! Przecież to tylko pieprzony mięsień, który pompuję moją ciemno brunatną posokę do kończyn.
Przemyślałem to. Wstałem i przeszedłem się dalej. Siadłem na ławce vis a vis fontanny. Znowu zatraciłem się w swoim szklanym i delikatnym świecie. Widziałem znowy trzy, te same postacie.
Bez wachania, z szyderczym uśmiechem na twarzy zrobiłęm to. Tak, zrobiłęm.
Ciężko było mi się przebić przez rzebra i mięśnie, ale złapałem je. Rytmiczne rychy w mojej dłoni wskazywały na to, że jednak to coś więcej, niż zwykły mięsień. Wyrwałem je z siebie, rzuciłem na ziemię i zdeptałem. Ciche dziwięki i plama posoki pod moim butem wyglądały, jak moje życię. Syf... Nic więcej.
Ja z uśmiechem na twarzy odszedł, wiedział, że zapomniałem, dało mu to radość. Wygrał i odszedł. A ja dalej stał i przyglądał mi się. Biel jego koszulki nie skalana niczym, oprócz paru kropel krwi podszedł i uścisnoł moją dłoń, która jeszcze ociekała ciepłem i resztkami nadzieji.
-wiem, że zrobiłeś co słuszne. Ja również wygrałem. Nie zrobisz jej już więcej kszywdy, ani sobie.
Poszedł... Znowu zostałęm sam... Jak palec, ale coś się pojawiało na nowo, nie był to człowiek, ani kolejna moja podobizna. Było to światło, które nie raziło w oczy. Zbliżyło się w moją stronę. Przemówiło, dla innych była by to kakofonia, której by nie przeżyli, wiem to. Ale dla mnie były to słowa brzmiące, jak śpiew syreny.
Przeplatały się podziękowania, pochwały, śmiech (nie szyderczy, ale ze szczerego serca), słychać było nawet bezdzwięczne uśmiech i łzy spływające po policzkach. Ujżałem tych, którym pomogłem. Wszystko skupiło się i pokazało, że nie warto być tym, którym jestem. Zmiana? Nie, poprostu olśniło mnie, warto być człowiekiem dla drugiego. Pokochałęm to światło, a ono bez wachania wstąpiło w tą wyrwę, którą sam sobie zrobiłem. Dalej jest we mnie. To moja droga, która mnie pokieruje, to moje nowe serce, to moje słowa, to moje emocje... To ja...
Słyszę tylko słowa w głowię, które nie mam pojęcia skąd się tam wzieł. Nie znałem ich do tej pory, ale dzisiaj chodzą za mną jak cień...
"Miej serce i patrzaj sercem"
oraz
"Kto nie słyszy wołania o pomoc,
ten nie usłyszy głosu kochanka,
ani śpiewu kosa o świcie".