Zaczęła tęsknić. Paradoksalnie i absurdalnie. Chociaż wie, że nie powinna.
Do tych beztroskich chwil. Kiedy jedyne o co się trzeba było martwić to czy kapelusz nie ucieknie z wiatrem...
Do tej długości włosów. Chociaż wie, że sama jest sobie winna. I tak, właśnie zaczęła je na nowo zapuszczać.
Do spacerów, kiedy się wiedziało że nikt jej nie zna...
Do sprzedawców wina i sympatycznych podrywających na ulicy.
Do zapachu miasta. I wody. Do wiatru i słońca.
Do tego, że było czym się zająć. Do kogo odezwać, co robić.
Do tego, że Ktoś czekał. Był zazdrosny. Martwił się. Że było do Kogo wrócić i się po prostu przytulić. Do tego chyba najbardziej. Bo czuje się ostatnio masakrycznie niedokiziana, niedopieszczona, nierozpieszczana, niekomplementowana, samotna... Bo tak po prostu wie, że urodziny będzie świętować tak jak zdanie egzaminu, czytając SMSy z gratulacjami i otwierając samotnie butelkę wina. To jest chore i nienaturalne. Tak samo jak to, że ludzie mogą się zmienić w ciągu paru tygodni/dni, tak, że nie potrafią już kochać, że wspólna przyszłość przestaje rysować się jako wspólna. Że ciężko spędzać wspólnie czas. Chore jest to, że nie działa to na obie strony tak samo. Że podczas gdy jedna chce uciekać w dal, druga cierpi i liczy... Ma nadzieję. Że być może... Coś określone jako "w odległej przyszłości" wcale nie będzie tak odległe. Że będzie można znowu beztrosko powiedzieć o wszystkim co siedzi na żołądku. Wypłakać się. Żeby potem znowu się zaśmiać...
Brakuje jej...