No i co, Bogobig rozszyfrował bez pudła symbolikę kartki świątecznej: że mama z Córunią. A Córunia, dodam od siebie, z czerwoną twarzyczką, to taki więcej diabełek niż aniołek, ale matka cóż, pochyla się nad nią w opiece.
Opiekę kontynuowałam, udając się wczoraj do przychodni, bowiem potrzebujemy skierowania do jakiejś tam poradni.
Pierwsze podejście wygrała pani w okienku, oznajmiając mi, że rejestracja jest o siódmej. Żeby było jasne - rano o siódmej. Choć to właściwie noc jeszcze, zwłaszcza odkąd nie pracuję, bowiem Derechcja nakazała mi obowiązkowo odebrać zaległe godziny w dniach 24 grudnia - 3 stycznia. Po to je sobie stukałam i oszczędzałam, żeby beznadziejnie durnowato odebrać je w okresie, gdy mam huk roboty na Fabryce i zero potrzeb osobistych, nawiasem mówiąc. Ale mniejsza o głupotę Derechcji, przejdźmy do przychodni. Jakem sobie zwizualizowała siódmą rano w kolejce, PO CIEMAKU, od razu przypomniał mi się stan wojenny, kiedy to zamknęli uczelnie i rozesłali studentów ciupasem do domów, a moja Mać wykorzystała moment dziejowy, żeby mnie wysłać do kolejki za śmietaną o szóstej rano przed zamkniętym jeszcze sklepem. Tego nie zapomnę do końca życia. Takie upokorzenia tkwią gdzieś głęboko bardzo długo. Wobec tego pobrałam od pani w okienku numer telefonu, zdeterminowana - w razie gdybym się nie dodzwoniła - wpaść do przychodni o normalnej godzinie z awanturą w sprawie konstytucyjnego zapewnienia mnie i mojemu dziecku dostępu do bezpłatnej opieki zdrowotnej. Nastawiłam budzik na 6.50, więc przystępując do kręcenia miałam już herbatę pod ręką (oraz obłęd w oczach - cały czas przewidywałam najgorsze). Obłęd pogłębił się już po pierwszym kwadransie, podczas którego zagotowała się słuchawka, telefonu cały czas nikt nie odbierał, ale zajęte też nie było. Już byłam gotowa sądzić, że chytrze podany chytrze podano mi zły numer (a niech se ta dzwoni, ile bądź), kiedy o 7:25 po raz pierwszy usłyszałam sygnał zajętości. Ha! Znaczy zaczęli odbierać! O tej pory przez kolejne 20 minut wysłuchiwałam na przemian wolnego i zajętego, obliczając, ile w sumie razy dzwoniłam, gdy wreszcie o 7:45 MIŁA pani odebrała i mnie zarejestrowała, zapewniając mnie dodatkowo, że obecność Córuni nie jest wymagana. O 14:10 przystępuję do zmagań z Panią Doktor, pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że wyżej wspomniana da skierowanie bez wydziwiania, nie widząc Chłopa - byli się kiedyś poprztykali, bo Chłop nie z tych, co sobie dadzą w kaszę dmuchać i żywemu nie przepuści - ale po samym nazwisku to może lekarka nie dojdzie, z kim ma do czynienia :)
Obiecałam o pożarze. To się nawet dobrze składa, bo tu pożar w słuchawce (prawie; no policzmy, gdzieś trzy telefony
na minutę x 45 minut daje 135 telefonów), a tu na Wawelu.
Oto 15 wześnia 1702 roku wybuchł największy w dziejach zamku pożar. Ogień zaprószyli, jak słusznie zapodała
Adalibra, żołnierze szwedzcy, którzy rozpalili ogniska na posadzkach w komnatach. Jedna z wielu relacji tak opisuje
pożar:
Zamek tuteczny tak strasznie zgorzał, że sklepienia pod dwoma piętrami będące nie wytrzymały, ale poupadały. Gorzał zamek całe trzy dni. Przez sobotę i niedzielę ustawicznie w Zygmunta na zamku bito, aby ogień ludzie zalewali, ale nie rychło, gdy summa ognia vis zawzięła się była na sobotę. Piętro drugie, alias niższe, które spodem bardzo od gruzu ognistego na sobie leżącego razem urwało się, za którego upadnięciem ludzie na tej sferze będący różnej kondycyji, jako księża, mieszczanie et alii wpadli tam i wielkim płomieniem ogarnięci zgorzeli tak, że kości zgorzały. Drudzy się chwytali krat żelaznych, ale i ich nie było sposobu ratować oprócz dwóch, którzy po strasznemu popaleniu non vivunt, kiedy ich tak na kratach wiszących księża dysponowali, a potem od ognie strasznie wybuchającego bardziej opaleni poupadali et igne consumpti. Wielki strach każdego człowieka bierze patrząc na tę sławną Jerozolimę w popiół obróconą. Kościół katedralny przeciw obroniono, tylko nie bez szkody w tem miejscu, kędy ciborium, bo w w tej stronie idące kaplice z blachy odarte były, co nie bez szkody mogło być i płomień z takiej bliskości poczynił szkody. Ludzie katedry bardzo pilnowali i wodą zalewali. Krucyfiks cudowny chciano wynieść i zapędzono się po kilkakroć po niego, ale nadaremno.
ILE BYŁO W SUMIE OKUPACJI SZWEDZKICH W KRAKOWIE?
O JAKIM KRUCYFIKSIE MOWA W TEKŚCIE?
GDZIE W CZASIE SZWEDZKIEGO NAJAZDU 1702 ROKU ZNAJDOWAŁY S - patrz komentarz na dole :)