Uwaga! Czytamy na głos:
[b]Nied obórse ksupowo dujetru dno ścizczy taniem...[/b]*
Okazuje się, że w pracy wszyscy mamy...
Wczoraj minęła setna rocznica śmierci [b]Jana Stanisławskiego[/b].
Adam Grzymała-Siedlecki przedstawiał go jako człowieka pełnego humoru i dowcipu, [i]urodzonego Cygana, intelektualnego lazzarone, z rozkoszą wygrzewającego się w puchach próżniactwa, całe swe życie gotowego przepędzić na uciechach umysłowych przede wszystkim[/i], ale jednocześnie podkreślał, że [i]nie było tak słodkiego far niente, nie było tak nętliwego wypoczywania po beztrudzie, od którego by ten z urodzenia leniuch, a z nawyku sybaryta, nie oderwał się bez chwili ociągania, gdy szło o dobro jego szkoły, gromady jego uczniów...[/i]
Ale może po kolei.
Pochodził Stanisławski z dalekiej Ukrainy, gdzie urodził się w 1860 roku jako syn profesora prawa w Kazaniu i Charkowie - ojciec był także autorem tłumaczenia Boskiej Komedii Dantego na język polski. Młody człowiek studiował matematykę, ale skarby sztuki w Ermitażu rozbudziły jego zamiłowania do sztuk. Wyjechał do Krakowa, gdzie został [b]uczniem Szkoły Sztuk Pięknych[/b].
O tym, w jakich okolicznościach został malarzem, krążyła romantyczna opowieść. Już pod koniec studiów zakochał się w pewnej uroczej pannie, córce i wnuczce domu zaprzyjaźnionego z jego rodzicami. Uzyskawszy dyplom oświadczył się o rękę. Odmówiła mu. Było to dlań takim wstrząsem, że aż wpadł w chorobę nerwową. Jednym z jej objawów było, że miał widzenia kolorów, jakich w przyrodzie znaleźć nie sposób. To te [b]niezwykłe wizje barwne[/b] skierowały go po wyzdrowieniu na drogę studiów malarskich.
W 1885 roku wyjechał do Paryża, mając za cały kapitał z trudem uzbierane 100 rubli. Wstąpił do pracowni słynnego wówczas portrecisty Durana - chyba dlatego, że głównie portrety dawały artyście szanse zarobku. Zrobiły na nim wielkie wrażenie prace impresjonistów, a zwrócił mu na nie uwagę starszy o 10 lat Józef Chełmoński, z którym właśnie w Paryżu zetknął się i zaprzyjaźnił.
Owe bujne lata paryskie były latami biedy, wręcz głodowania. Boy-Żeleński pisze:
[i]Opowiadał, jak oprowadzając po Paryżu Zapolską, bez grosza w kieszeni i zmuszony udawać, że mu się nie chce jeść, patrzył z nienawiścią na nią, wsuwajacą befsztyk.
- Jak ja jej nienawidziłem w tej chwili![/i]
Boy dodaje, że [i]ten brzuch o niesłychanej pojemności był stale niedopełniony.[/i]
O jego potężnej tuszy krążyła zresztą anegdota, że gdy pewnego razu w Zakopanem poprosił górala o przewiezienie go furką do Kuźnic, ten patrząc na artystę, zakłopotał się:
- [i]Czy ja was, panie, zabiorę całego na jeden raz?[/i]
Stopniowo jego [b]małe pejzażyki[/b] zaczęły zwracać uwagę - nawet w Paryżu. Wystawił je w Salonie w 1890, kiedy to kilkanaście z nich przyczepił po prostu do płótna i tak posłał, nie miał bowiem pieniędzy na ramę; złożyli się na nią - sami członkowie jury. Powoli zjawili się też pierwsi klienci.
No to zagadeczka:
[b]W JAKIM DRAMACIE PADAJĄ ZE SCENY SŁOWA O TYCH OBRAZKACH STANISŁAWSKIEGO?[/b]
Te maleńkie obrazki stanowiły taki kontrast z rozmiarami ich potężnego twórcy! On sam mówił:
- [i]Kto by pomyślał, że to właśnie ja maluję te zabaweczki. Jestem po prostu słoniem, który podnosi trąbą pomarańczę![/i]
Jeszcze raz wrócę do Boya, który twierdzi, że to właśnie tusza była przyczyną maleńkości dzieł Stanisławskiego: bo przy większym obrazie męczył go konieczny ruch ciągłego zbliżania się i oddalania.
Jutro dalej, a dziś jeszcze jedno pytanie:
[b]O KIM STANISŁAWSKI POWIEDZIAŁ: "NOOO, GÓWNIARZ Z ŻÓŁTĄ BRODĄ!"?[/b]
*A teraz jeszcze raz, ale jednym ciągiem :)