Wydawało się, że to nigdy nie nastąpi... a jednak. Nadejszła uroczysta chwila.
Derechcja wsiadła w samolot i zniknęła na horyzoncie.
Przez ostatni miesiąc dała jednak tak popalić, że nie mamy siły się cieszyć.
Co tam cieszyć.
Ja osobiście po nerwowym ostatnim tygodniu przywitałam weekend porządnym globusem.
Niemniej jednak ostatnią ofiarą Derechcji został pewien staruszek-profesor, który na urządzonym przez nią jublu zasłabł. Staruszek został ułożony troskliwie na krzesłach i przystąpiono do akcji ratowniczej. A było to tak.
Rzecz działa się na parterze Fabryki, a ja przebywałam u siebie na 1 piętrze. Dzwoni telefon i widzę na centralce, że z ochrony.
- Halo! Pogotowie??
Oho, myślę sobie, nieźle tam już balują. Ale wchodzę w grę:
- Pogotowie!
- Bo tu u nas na Fabryce jest taka impreza i zasłabł starszy człowiek, profesor.
- ... (co oni się wygłupiają, myślę sobie)
- To przyjedziecie?
- Zaraz zobaczę - odpowiadam i odkładam słuchawkę. Zejdę sprawdzić, czy całkiem się tam już popili (na służbie).
Schodzę i widzę grupkę osób skupionych wokół ochroniarza, który stoi ze słuchawką w ręce i oznajmia:
- Nie wiem, kobieta powiedziała, że zobaczą.
Pytam, co się dzieje, i okazuje się, że faktycznie ktoś zasłabł. Ochrona nie ma wyjścia na miasto, a chyba o tym zapomniała i tak jakoś połączyła się ze mną, myśląc że z pogotowiem :)
Nie było czasu na dociekania, co i jak, trzeba było gnać z powrotem na górę i rzeczywiście wzywać karetkę. Zabrali staruszka, ale uspokajam wszystkich: widziałam go tydzień później w dobrej formie. Przeżył Derechcję!
(czy ja przeżyłam, nie wiem - nie wiem po prostu, czy pracuję dalej, nic nie mam w ręku, ale pilnie stawiam się jutro do roboty, zobaczymy)
A Wyście się nie narobili przy poprzednim zdjęciu, nikt nie ustalił lokalizacji cycatej persony, a to, proszpaństwa, w Małym Rynku jest!
Gdzieś tam mieszkał mistrz.
Suka, usłyszawszy słowo "spacerek", podskoczyła, szczeknęła i zamerdała amputowanym ogonem. Ubrał się, otworzył drzwi, ona chwyciła smycz w zęby i runęła schodami w dół. Wyszli na Mały Rynek, minęli mieszkankę sąsiedniej kamienicy, okutaną w tysiące szmat staruchę w peruce, którą omijali z daleka, odkąd potwornie ich zwymyślała z powodu obwąchiwania jej szmat przez sukę. Co mnie wącha? Po co wącha? Kto jej pozwolił?
A potem świt blady, lutowy. Świt brudny i blady. Fałszywy hejnał, o tej porze trębacze nie starają się za bardzo, jeszcze nie ma żadnych wycieczek, jeszcze nie ma komu trąbką pomachać. Odpuszczają sobie - trąbią bez przekonania.
- Podobno jest już środa - pomyślał mistrz, obudziwszy się w środę.
I rzeczywiście - była to środa. Mistrz spojrzał przez okno. Kierownik Małego Rynku stał jak co dzień. Więc świat nie uległ zagładzie.
Nadal nastoletni zmutowani deskorolkarze tłukli swopimi deskami. Nadal akordeonista z Mikołajskiej grał na akordeonie jedną z czterech piosenek. Nadal przy stolikach pod parasolami siedzieli turyści.
- A godzina która jest? - wrzasnął mistrz. Wiadomo, dziewczyna nie przyjdzie, ale przecież on musi być. Włączył nerwowo radio, to był jego jedyny, prócz bicia zegara i hejnału z Wieży, wyznacznik czasu.
Pobiegł w stronę mieszkania mistrzowego jak na skrzydłach. Wspinając się po schodach na drugie piętro, wszystko sobie odtwarzał. [...] Stał i stał pod drzwiami mistrza.
Stał i stał.
Pukał i pukał. Naciskał dzwonek.
A potem znowu pukał i pukał.
No, nic.
Zszedł na dół i zdążył tylko zauważyć, że kierownik Małego Rynku, ich były kierowca, porzuca swoje stanowisko pracy wciągnięty przez kogoś do czerwonego audi, które to czerwone audi pośpiesznie odjeżdża Sienną w stronę Poczty Głównej.
Nie zauważył natomiast, że bardzo uwaznie przygląda mu się młoda i dość ładna, ale zupełnie nie w jego typie, dziewczyna, siedząca przy jednym ze stolików w ogródku kawiarni dokładnie pod oknem mistrza.[...]
Mango postał przez chwilę na samym środku parkingu. Kompletnie sam, kompletnie opuszczony.
Mistrz [...] w kieszeni miał banknot dziesięciozłotowy.
Nowe życie z dziesięcioma złotymi w kieszeni.
Pięknie.
A Mały Rynek też odmienił się. Tłum go wypełniał niezmierzony. Odbywało się święto. Trzeci festiwal pierogów. Drewniane budy, gdzie przeróżne firmy serwowały tłumowi to narodowe danie. Estrada, na której królował konferansjer i zespoły góralskie.
Włąśnie w tym momencie górale przestali grać brawurową wersję jednej z pieśni z musicalu "Skrzypek na dachu".
- Nie zapominajmy - oznajmił konferansjer - że jutro mamy nie dość, że święto religijne, to jeszcze do tego osiemdziesiątą piątą rocznicę rozgromienia bolszewików, rocznicę Cudu nad Wisłą. Dlatego oderwijcie się państwo na minutkę, dosłownie na minutkę, od konsumpcji pierogów i posłuchajcie w skupieniu wraz z nami tej oto pieśni patriotycznej!
MIstrzowi zrobiło się niedobrze. Uciekać, uciekać! Spod jednego z parasoli ozdobionych nazwami przodujących firm piwnych pomachała w jego stronę dziewczyna.
Pytanka proste:
Z JAKIEJ TO KSIĄŻKI?
CZYJEGO AUTORSTWA?
DO KIEDY NA MAŁYM RYNKU MIEŚCIŁ SIĘ PARKING?
W KTÓRYM ROKU TOCZY SIĘ AKCJA POWIEŚCI?