Bardzo rozrywkowo było.
Przychodzę, jest 9:15, pobrałam z automatu obowiązkowe kapcie (przydały się wcześniej niż myślałam), melduję się w rejestracji. Proszę usiąść i czekać.
Jest kilka osób, co już mnie zdziwiło, bo ja miałam na 9:30, to na którą oni mieli, że już siedzieli? Siedzimy, czekamy, wychyla się pielęgniarka:
- Gdzie te panie do wyjęcia igiełek?
Jakich, kurna, igiełek? No nic, o 10:30 zostałam poproszona do środka. Igiełkę mi będą zakładać! WENFLON znaczy się! No, tu muszę wyjaśnić, że o ile strzały mogę brać bez żadnych protestów (wszak się odczulam i ciągle zastrzyki dostaję) - o tyle W ŻYŁĘ nie, panowie, o nie! Nie na moje nerwy to. Przecież ja mam od 2 lat nieważny identyfikator przewodnicki, bo żeby dostać nowy, trzeba sobie dać upuścić krwi z żyły! Przecież ja mało co nie pojechałabym na stypendium zagraniczne wieki temu, bo badania były potrzebne! Żeby kapitalistycznego świata nie zarażać! I teraz mi chcą zakładać wenflon??? No ludzie!
Na zgrozę w moich oczach odpowiedziano:
- Do podania kontrastu.
I nie było dyskusji. Odwróciłam dzielnie głowę do okna podczas operacji. Pielęgniarka poszła do tomografu. A ja siedzę, siedzę, próbuję się dzielnie trzymać - i RYP!
- Chyba mi słabo, chyba zemdleję... - wymamrotałam do towarzyszki niedoli, co obok mnie siedziała.
No dobra, zawołała, przylecieli, położyli mnie na leżance, otworzyli okno i tak sobie już spoczywałam z nogami na poduszce :) Leżę, myślę, kiedy to mi ten kotrast zdążyła podać, bo tak krótko trwało to zakładanie wenflonu, otwierają się drzwi, wjeżdża pacjent na łóżku... przykuty do niego skórzanym ustrojstwem a' la Hanibal Lecter! Tylko nie na twarzy, ale za rękę. No ładnie, myślę sobie, zaraz tu w kajdankach ktoś przyjdzie jeszcze.
Wreszcie zabierają mnie do tomografu. Hura, nie tunel, tylko obręcz! Łeb mi układają na podajniku :) rączki związują paskiem i wio! Bzzz bzzz bzzz, światełka migają w kółko, ja podziwiam sufit nadludzką mocą powstrzymując ruchy głowy, bzzz bzzz bzzz. Stop Przestało bzykać. Wchodzi pielęgniarka:
- Podam teraz kontrast. Zrobi się tak cieplutko.
A! Więc to teraz dopiero ten kontrast! A jak cieplutko? Spocę się czy nie?
Wychodzi. Czekam w napięciu na to ciepełko, no jest, ogarnia mnie całą, osz fak, chyba się posikałam! Jak ja do pracy pójdę!
Nie :) to tylko to uczucie ciepła dało takie wrażenie, no wiecie, w końcu dotarło z krwią WSZĘDZIE :)
Bzzz bzzz bzzz, skanowało mnie po centymetrze aż przestało. Jeszcze tylko GODZINKA siedzenia z igiełką, bo sobie pielęgniarka zapomniała chyba: byłam ostatnią pacjentką zewnętrzną, a teraz zaczęli zwozić klinicznych: łby pobandażowane, na łóżkach różne ustrojstwa piskające i błyskające aaaaa!
Wyniki za 3 dni.
Fajnie było, nie? Też byście chcieli, nie?
A tu, proszę bardzo, widoczek na budynek kliniki neurologiczno-psychiatrycznej przy ul. Botanicznej, róg Kopernika. W ujęciu wczorajszym. To tam na parterze byłam męczona :)
Mam tu całą ciekawą historię jej powstania.
Zacznijmy od tego, że w latach 60-tych XIX wieku władze Uniwersytetu Jagiellońskiego zaczęły się zastanawiać nad wprowadzeniem samodzielnych wykładów psychiatrii na Wydziale Lekarskim. Psychiatria była już wtedy ukształtowaną dyscypliną medyczną i znajomość jej uważano za niezbędną dla wykształcenia lekarza. W tym właśnie okresie zaczęły powstawać w Europie samodzielne katedry i kliniki psychiatrii: w Niemczech, w Rosji.
W Krakowie w połowie XIX wieku chorych psychicznie leczono na osobnym oddziale szpitala Świętego Ducha. Było tam 30 łóżek dla chorych obojga płci. Warunki były złe. Korzystano z pomieszczeń w starym, średniowiecznym budynku poklasztornym. Chorymi zajmował się jeden lekarz. Składał on corocznie Wydziałowi Lekarskiemu Uniwersytetu sprawozdanie z tzw. ruchu chorych. Pacjentów z zaburzeniami psychicznymi leczono także w szpitalu Bonifratrów.
Lekarze zajmujący się chorymi psychicznie nie pozostawili prac naukowych, z wyjątkiem Józefa Jakubowskiego, który przez kilka lat pracował w szpitalu Świętego Ducha, a w latach 30-tych XIX wieku napisał interesującą rozprawę dotyczącą psychiatrii.
Uniwersytet planował powstanie nowej placówki, ale ostateczna decyzja należała do Namiestnictwa.Również o obsadzaniu stanowisk kierowniczych na oddziałach szpitalnych w Galicji decydował Wydział Krajowy Namiestnictwa.
CO TO BYŁO NAMIESTNICTWO I GDZIE MIAŁO SIEDZIBĘ?
Pierwsze listy władze Uniwersytetu wymieniły z Namiestnictwem już w 1864 roku. Należało przenieść pacjentów ze średniowiecznych pomieszczeń do nowego budynku dostosowanego do swojej funkcji, a kierownikiem kliniki powinien zostać lekarz mogący jej zapewnić odpowiedni poziom naukowy.
Źródło: Marek Sternalski - Początki psychiatrii uniwersyteckiej w Krakowie, ALMA MATER nr 46/2002
Inni zdjęcia: ... maxima24... maxima24Obejście restauracji. paulsa34Obejścia wkoło restauracji. paulsa34Sekret najlepiej na uszko... halinam... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24... maxima24