Lipiec, początek lata. Góry ponownie zazieleniły się na dobre i czekają na mnie. Czekają bo wiedzą, że każdego roku, kiedy pełnia lata, przyjadę, żeby pielęgnować naszą przyjaźń. One dają mi swoje piękno, a ja im swoją wdzięczność.
Dzień wyjazdu, to dzień kiedy wstaje się ochoczo, pakuje prowiant i wodę do plecaka, wychodzi na pociąg. Trzeba tylko pokonać niesprzyjające rozkłady jazdy: 3 minuty na przesiadkę, kurs, który nie został wykonany, bucowaty kierowca, ale późnym porankiem ten świat jest już za mną. Przede mną stromy stok i furtka do innego świata. Najpierw podejście, jakoby granica między tym co na dole, a tym co można zaczerpnąć wyżej. Tak, przekaczam tę granicę. Teraz jestem w innym świecie. Świecie reliktów przeszłości. Hala, wiatr, widok, miejscami jakby nie z tego świata. Tutaj czas się zatrzymał, a właściwie to cofnął się. Nie ma przecież już owiec, pasterzy i dźwięków fujarki. Ostała się jeszcze bacówka na Mędralowej, a na Hali Kamińskiego zachwycają kałowate buki i łany jaferek. Teraz jestem "tu i teraz". Teraz nie liczy się wczoraj i jutro, bo jestem "tu i teraz". Chwila trwa, czasem jakby stoi w miejscu, aż dojdę do zejścia w dół, aby ponownie przekroczyć granicę pomiędzy "tu i teraz", a jutrem.
Jedźcie w góry! Ja w drodze na Jałowiec.