Zatem już po. Czas wrócić do normalnego życia. Znowu.
Tegoroczny Woodstock był typowo nastawiony na koncerty, nawet nie łudziłam się, że dojdę na jakies warsztaty (prawdę mówiąc nawet nie przejrzałam rozpiski tegorocznych warsztatów) czy prelekcje.
Jedyny koncert jaki opuściłam, a na jakim nieco mi zależało, to Łydka Grubasa.
Czwartek.
1. Niesamowity wkurw, bo ludzie w pracy odpowiedzialni tak, że ojapierdole.
2. Krew nie oddana, bo hemoglobina nie chciała współpracować ):
3. Karaoke z lechem nie wyszło, ale przynajmniej kolorki się zgadzały.
4. Allegro, Ricoch, Wiki i Artur <3
5. Alestorm. Dlaczego ja nie wzięłam mojego stroju pirata? Bardzo pozytywna energia, szalone świry i pytane co jest nie tak z wokalistą, że ma akcent amerykański?
6. Hunter. Calusieńki koncert przekrzyczany. Utwór w utwór, zwrotka w zwrotkę, wers w wers. Gorzej, jak Drak zmieniał tekst albo ja go zapominałam. Niemniej bardzo udany koncert, w całości z ciareczkami na rękach.
7. Gojira. Drugi raz w życiu. Z dużo większymi emocjami przeżyta. Show zrobili nieziemskie właściwie nie robiąc nic specjalnego. Po prostu grają zajebistą muzę i to wystarczyło. Czego chcieć więcej?
Reszta planów nie została zrealizowana, bo jednak upał trochę wymęczył.
Piątek.
8. Czekanie i wkurwianie się, że tata znowu nie zdąży.
9. Odwiedzinki ASP, #gdziejestAndrzej i takie tam.
10. Opuszczona Łydka, odnaleziony Pandżej.
11. Nocny Kochanek. Kolejny konert niemalże cały przekrzyczany. Multum ludzi, świetna zabawa i wzruszenie na twarzy Krzysia - bezcenne.
12. Pewne utrudnienia związane znowu z Pandżejem.
13. Judas Priest - z lekkim opóźnieniem, ale zobaczeni. Błotko (pierwsze!) na Painkiller, milion przewrotek w piach, rozwalone kolano i przetarganie w kółku wraz z zebraniem całych spodenek piachu. Jakiś tam wstrząs termiczny i uczulenie na nogach. Ale warto było!
14. Arch Enemy. Myślałam, że będzie z dużym opóźnieniem z mojej strony, bo musiałam sie przebrać po błocie, ale tylko trzy utwory mnie ominęły. Sztos. Na dodatek możliwośc zobaczenia tego występu z Tatą. Cudo. Widzieć zachwyt na jego twarzy... Brak słów. Podobnie jak na zachowanie jego małżonki. Ale mniejsza. Zobaczył to, na czym najbardziej mu zależało, więc najważniejsze spełnione.
Sobota.
15. Do południa umieralnia pełną parą. Było naprawdę ciężko. Upał dawał się we znaki i nic nie chciało się robić. Kompletnie nic. Straciłam głos. Nie wiedzieć kiedy i dlaczego.
16. Soulfly. Zobaczyć maksiową mordeczkę - zawsze cieszy. A usłyszeć Refuse Resist... Baja! Do tego zostać oblaną w tym czasie wodą z wozu. Faaaajnie. Podobało mi się bardzo, wybawiłam się.
17. Koncert Zenka jako jeden wielki niewypał. Ludzie są zbyt wielką trzodą.
18. Szybkie kimanie, żeby potem przeżyć do powrotu.
19. In Flames. Tutaj mogłabym się pokusić o super długi komentarz. Nie ukrywam - był to koncert, na który najbardziej czekałam. Zobaczyć te moje kochane mordeczki... Czy to nie zabawne, że ich twórczość wywyołuje u mnie jeszcze bardziej depresyjne odczucia, niż na przykład Katatonia? Ale tak jest. Dlatego to był specyficzny występ. Bo o tyle jak byłam sama w Krakowie, siadłam sobie w tyle na trybunach i przyżywałam w pełni ten występ, tak tutaj nie było zbytnio takiej możliwości. W sensie woodstockowy klimat nie końca temu sprzyja. Zabawana była dziewczyna za nami, która w opór znała najnowszy album, ale ze starszą twórczością już było gorzej. My natomiast czekałyśmy głownie na starsze utwory. Myślę, że Pandżej za dużo nie stracił. Problemy ze strawieniem pomidorowej nie pomagały mi w odbiorze koncertu. Ale podsumowując: było magicznie. Bo mogłam ich zobaczyć z Lee. Bo mogłam podrzeć ryja, z którego wychodził już tylko nieartykułowane piski. Bo usłyszałam Take this life i jeszcze kilka innych cudeniek <3
20. Ostatnie piwka, pakowanie się i dzida na ciapąg. Powrót w korytarzu i chata w końcu.
Z mniej przyjemnych woodstkowoych doświadczeń? Ogromne kolejki i buce, które za nic je miały. Troche problemów z dostępem do wody pitnej i napojów bezalkoholowych. Mam nadzieję, że przemyślą nieco tę kwestię i w przyszłych latach ją usprawnią.
Dziwnie czuję się w pracy. Chyba niebawem zacznę naprawdę rozważać jej porzucenie. Nie wpływa ona zbyt dobrze na mój stan psychiczny. Zaczyna mnie denerwować status 'podpracownika'. Przepraszam, że nie mam aż tak przebojowego charakteru.
Kot ma zniknąć na dniach. Mam nadzieję, że to naprawdę się spełni. Brak możliwości wywietrzenia porządnie mieszkania jest naprawdę uciążliwa. Kot też nie znosi za dobrze upałów i nie da się już z nim wytrzymać.
Eh. Wracam do pisania pracy. Widmo tego, że się nie obornię we wrześniu zaczyna być coraz bardziej namacalne.