ten system skrajności stawał się - i przestał
krok za krokiem szurałem po linie nad przepaścią
i ocknąłem się jakby w połowie tej drogi,
nie umiejąc zawrócić, bojąc się iść naprzód
i mając z lewa i z prawa demony ohydne,
którym się muszę rzucać w ramiona na przemian,
by się utrzymać na tej rozpiętej w poprzek nici,
na którą - w gruncie rzeczy - nawet nie chciałem wchodzić.
czaisz absurd?
jeszcze nigdy nie myślałem tak odważnie i nie mówiłem tak niepewnie.
głowę mam jak skorupa, wypełniona wrzątkiem,
a pod nią język - bez czucia, zmarznięty na kamień.
rok pracy. ha! to dobre. miałem przecież dzisiaj
odetchnąć wolną piersią i przez czystą głowę
przepuścić swoje - sprzed dwóch notek - tajemnicze jestem,
by je rozwinąć zgrabnie, rytmicznie, rzeczowo
tak, jak tylko ja umiem.
umiałem.
chy... chyba.
praca: chamski sport! (oficer) - w istocie
jedyna, na jaką mogłem się w tym roku zdobyć,
zaczynała się chamstwem i kończyła na nim.
kąpałem się w złej żądzy, w pustej nienawiści,
w nieruchomym lęku plułem jadem wokół,
usiłowałem stryczek ukręcić naprędce
z włosów, rwanych w trwodze z głowy.
płonąłem bólem. i płonę.
kocham, nienawidzę,
znowu: za, nie: pomimo. znowu niemal ślepo.
wciąż sam, i wciąż hardo klnący szeptem w eter,
że samotność na szczycie to rzecz naturalna.
tylko mi czupryna jakoś podejrzanie sterczy,
wraz z kaczym brzegiem koszuli, co wyskoczył z pasa:
jeśli szczytem jest nawis pod powłoką leja,
to faktycznie - w tym roku poszedłem na rekord.
mam dwie drogi.
i modlę się już tylko o to,
bym nie musiał na rozdroże wychodzić... spod koca.
zniszczyć jego - lub siebie.
byle szybko. zegar tyka.
a mnie tyka poczucie,
że przez rok wytrząsnąłem czarną biblię z głowy.
proszę, świecie, o jedno - tylko nie przestawaj
patrzeć mi w oczy teraz, kiedy łapię oddech.
rezerwuar pęka ze starości.
ktoś tu nie spuścił wody w kiblu.
wrócę.
pisać więcej - i mówić!
qed.