nie zginąłem tragicznie - chociaż muszę przyznać,
że poobijałem się mocniej ciut, niż chciałem.
i świat widział i wiedział, jak mnie zatrzymuje
zimna płyta posadzki - lecz w rzeczywistości
spadałem dalej i ciężej, spadałem bez końca,
bojąc się i żałując - na zmianę, lecz ciągle.
każdy przez szybę promyk kończył się jak wyrok.
zmierzch mój we krwi dźwigałem nadal jak atleta -
ale chory i słaby i wdowiec - być może
cyc miał jednak rację, że to był czarny mariaż?
z jednej strony zalałem w sobie całkiem ogień,
by już nie mieć czym odpalić znicza w pociągu;
z drugiej - po kostki wlazłem w choróbsko plugawe,
z którego nadal się liżę - jak ślepe szczenię.
żeby wstać, żeby zasnąć, żeby zdążyć w biegu,
w pustocie niewierszy pustą żyłem tęsknotą,
pośpiechem bez wytchnienia, lękiem bez pokoju.
marzyłem zaś wciąż o tym, żeby jakieś bóstwo
z nadchodzącą północą wlało we mnie szczęście.
by mi się w mgnieniu oka świat poprzewracany
w równą taflę ułożył, jak wino w kieliszku...
ostatnie dni jednak, i ostatnie papierosy, uświadomiły mi, że nie tędy droga.
że potrzebuję prawdziwej poezji zamiast obłudnej półdosłowności, bo chyba nie mam do kogo mrugać okiem.
że moja siła urośnie tylko, kiedy naprawdę zechcę.
że wiersze przychodzą same.
że jeśli chcę, by północ była jak zerwanie taśmy na mecie, czeka mnie rok pracy, nie zaś - mgnienie nadziei.
i w tej jednej sprawie nabieram ciągle - albo już? - pewności:
jestem. i cokolwiek by to miało oznaczać,
nikt mi nie będzie w stanie tego jestem odebrać.
i tylko jeszcze na jedną datę czekam z utęsknieniem dziecka wypatrującego mikołaja w wigilię,
z nosem przyklejonym do szyby, choć jego miejsce powinno być w...
co za historia. w powietrzu wisi kicz,
w promieniach słońca blacha jak złota lśni,
każdy nit w silniku całym drży,
wszyscy pragną szczęśliwego końca.
twoja sukienka przed czasem zdradza mi
to, co mnie czeka, być może jeszcze dziś.
przez dziesięć lat wyśniłem dzień po dniu
wielką ucieczkę, najdłuższą drogę do twych...
(budka suflera)
będzie dobrze.
qed.