Mama kiedyś powiedziała mi, że może dobrze, iż dostałam depresji, bo istnieje spora szansa, że uratowała mnie ona przed alkoholizmem. Ja dziękuję za taki ratunek... Nie podzielam jej opinii i niekiedy myślę, że byłoby mi łatwiej wyjść z uzależnienia od wysokoprocentowych napojów niż z tej cholernej deprechy. Bo w końcu, by kupić alkohol trzeba podjąć jakiś wysiłek - wstać, narzucić coś na siebie, wyjść z domu, przy okazji mierząc się z agorafobią czy innym lękiem społecznym, wejść do osiedlowego sklepu, w którym już od dawna wiedzą na czym polega twój problem i dopiero po wykonaniu szeregu działań można w spokoju karmić swoje uzależnienie. A do nasilenia stanów depresyjnych wystarczą tylko myśli (szczególnie te niezbyt pozytywne), których w mojej głowie jest aż nadto. I nie twierdzę, że alkoholizm jest lepszy od depresji, a jedynie odnoszę wrażenie, że osobiście lepiej bym sobie z nim poradziła.
I tak, znowu nie wychodzę z domu przez te dziwne stany, przesiąknięte smutkiem i niepokojem, mimo iż niekiedy ktoś próbuje mnie z niego wyciągnąć. Zaczynam się bać, że przez te wszystkie odmowy ludzie w końcu na dobre przestaną to robić i w najgorszym wypadku zostanę całkiem sama.