zastanawiam sie, kiedy przyzwyczailam sie tak do samotnosci...
Jak to jest, ze teraz, kiedy faktycznie jestem sama, przebywanie samotnie nie sprawia mi problemu? Jak to jest, ze siedzenie samej w kawiarni, to dla mnie nic niezwyklego, mimo ze obserwuje wesole pary, rodziny?
Odpowiedz przyszla sama: poniewaz zawsze bylam samotna.
Najpierw bez ojca, pozniej bez matki. Pozniej I ojciec mnie pozostawil na pastwe losu. ON za to pokazal mi czym jest towarzystwo. I nic z tego nie wyniknelo, bo szybko zaczelam zostawac sama mimo naszego zwiazku. I tak oto zdziczalam, nie umiem przebywac z kims, ciagle tylko sama. Przynajmniej teraz, dwa tygodnie po rozstaniu nie placze na widok szczesliwej pary, zazdroszczac im milosci, czulosci... bo sama mialam to tak rzadko, ze do tego nie przywyknelam. Szczescie w nieszczesciu.
a teraz, gdy juz dalam upust swoim przemysleniom, wracam do mojej kawy o 9 wieczorem... I czas sie dosocjalizowac.