Kurcze, znowu muszę tu przynudzić. Zauważyłam, że jak jest dobrze, to nie piszę tu wcale, a jak tylko coś to mam ochotę pisać tu codziennie. Najlepszy przykład- przez cały semestr nie napisałam nic, a teraz piszę już drugą notkę.
Zastanawiam się nad tym wszystkim. Po pierwsze: Czy nie mijam się z powołaniem? Czy to normalne, że słuchając Bacha, albo Mozarta mam ciarki i płaczę? Przypominam sobie stare dobre czasu. Czasy muzycznej. Jak wychodzi słońce, czuję wiosnę, przypominają mi się te miesiące przygotowań do dyplomu. Dnie i noce z historią muzyki, wielogodzinne ćwiczenie na fortepianie, pamiętny koncert w Filharmonii. Wbrew pozorom byłam wtedy szczęśliwa. Znaczy na początku, bo potem posypał mi się świat. W każdym razie czułam się wtedy zrealizowana. W moim niedojrzałym myśleniu wtedy nie mieściło się to szczęście, ale teraz wiem, że właśnie tak było.
W tamtym roku to poczucie wróciło na chwilę. Szczerze mówiąc wyobrażałam sobie wtedy siebie już jako studentkę Akademii Muzycznej. I czułam się szczęśliwa. Tak, jakbym po długiej podróży wróciła wreszcie do słodkiego domu. Na krótko,życie potoczyło się inaczej.
Nie wiem, czy to co teraz robię, do czego dążę jest słuszne. Czy to jest droga dla mnie. Tłumaczę sobie, że tak po prostu musiało być. Gdyby wtedy się udało nie poznałabym tych ludzi, nie spędziłabym tak wspaniale pół roku. Może właśnie o to chodziło? Nie wiem, ale wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny.
Coraz częściej czuję, że brakuje mi sił. Mam ochotę to wszystko rzucić.
Nie chcę wiosny, przywołuje we mnie wspomnienia. Co roku na wiosnę moje życie wywracało się do góry nogami. Czasem zmiana była na lepsze, czase bolała, jak cholera, ale zawsze była. Zastanawiam się, co przyniesie ten rok.
Jestem dziwnie rozbita. Nie panuję nad emocjami, myślami. Zawsze muzyka była dla mnie odpowiedzią na wszystko. I najlepszym powiernikiem. Teraz wolę słuchać jej i grać jak najrzadziej. Bo to boli. To trochę jak nieodwzajemniona miłość. Albo po prostu tęsknota.
Chyba będzie lepiej, jak nikt tego nie przeczyta.