Moje życie staje się niesamowicie wciągające, pełne ekscytacji i balansowania na krawędziach, na granicach, które widzę tylko ja i cały sęk w tym, żeby tylko w zasięgu mojego wzroku pozostały. Tak jak w sobie, której każdego dnia czuję i rzeczywiście dostrzegam mniej, zakochuję się w tym cholernym podnieceniu, że wcale nie tak powinno to wyglądać, że robię coś, o czym nikt nie może się dowiedzieć - moja miłość zaczyna powoli mnie wypełniać do granic możliwości, przepływa przez krew i kumuluje w mięśniach, czeka cicho pod skórą na moment, w którym ukaże się wreszcie całemu światu w postaci ucieleśnionego piękna i - wbrew pozorom - nie musi się już tak niecierpliwić. Zaczynam zakochiwać się w uczuciu, którego opisać nie potrafię, nie umieć ubrać w słowa tak cudnego paradoksu głodu i wycieńczenia z miłości do niego, ale podobno wszystko, czego nie da się opowiedzieć, jest cudem.
Co do wczoraj: to nie tak, że sama mogę wybierać, czy coś zjem, czy nie, szczególnie w knajpie - jest siła wyższa, która decyduje za mnie i jedyne, co mi pozostaje do zrobienia to przywitać sieć kanalizacyjną dwadzieścia minut po samym akcie zdrady przeciwko Anie nie z własnej winy. Nie mniej jednak i tak nie było źle: na obiad zjadłam smażony ser (360 kcal), 3 papryki (ok. 50 kcal) i kawałeeeeczek naleśnika z lodami (nie wiem ile, ale na samo podjadanie daję limit 60). Nic więcej nie jadłam, część z tego zwymiotowałam, także łączny bilans myślę nie przekroczył 600. Nie jest tragicznie, prawda?
Dziś:
ś - jabłko 50
o - indyk z czymś tam
(zrobię edit)
SŁUCHAJCIE, MAM DO WAS SPRAWĘ: PROSZĘ O POMOC.
Wyjeżdżam w środę przyszłą na 10 dni - 10 dni poza domem, BEZ RODZICÓW, BEZ PILNOWANIA Z JEDZENIEM - to jest moja szansa na wszystkie rygorystyczne diety cuda niewidy chuje muje, także BŁAGAM, powiedzcie, co robić?
Głodówka, baletnica czy co?
A 'pseudoefki'?
POMOCYYYYYYYYYYYYYY!