Nosiłam się z zamiarem doprowadzenia mojego photobloga do stu wpisów, numerycznie.
Jednakże prowadzenie tego elektronicznego pamiętnika przestało być dla mnie komfortowe.
Myśli stały się zbyt mało anonimowe.
Chęci, by opisywać swoje jakże głębokie depresyjne przemyślenia stopniały.
Potrzebuję zmiany.
Ale nie w formacie, ten pozostanie niezmienny.
Będzie po prostu nowy adres, nowy start.
Ten "zeszyt" już się skończył, czas sięgnąć po nowy, do którego wgląd będą miały li i jedynie obce mi twarze.
Rozważałam, czy może ukryć bloga, zamknąć hasłem i udawać, że jest ok, ale jednak ta minimalna interakcja bloger-czytelnik daje mi swoisty komfort. Czuję się, jakbym wyżaliła się ze swoich bolączek przed przyjacielem, czy nawet kimś w rodzaju spowiednika. A to pomaga.
93-100.
Siedem wpisów wcześniej, a jednocześnie dobę później, niż zaplanowałam wczoraj.
Wczorajszych przemyśleń zapewne nie dam rady już nijak zawrzeć, zwłaszcza, że większość z nich wyleciała mi z głowy.
Natomast dzisiejsze... cóż, słodko-gorzka mieszanka radości ze spotkania ze znajomymi i ciężkiej do przełknięcia depresyjnej aury, jaka nieprzerwanie otacza mnie od dłuższego czasu, kiedy tylko zamkną się za mną drzwi pokoju. Mojego małego piekiełka.
Takich wpisów było już wiele, a ten ostatni wolałabym oszczędzić.
Spotkałam się z Filipem, z Reginą.
Naprawdę mile spędzony czas w przyjemnej atmosferze.
Trójka dysfunkcyjnych osób w jednym miejscu, w jednym czasie to istna bomba z opóźnionym zapłonem, wiadomo, że w końcu coś wybuchnie.
...ale się nie da.
Nie jestem pozytywną osobą.
Mój blog też taki być nie potrafi.
Przemyślenia nocne zawsze są bardziej klarowne.
Wiadomo, co leży człowiekowi na sercu, co boli, co męczy.
Mnie ostatnio dotkliwiej niż zwykle męczy tęsknota, nie dając zasnąć do późna. Cholerna tęsknota.
Za czasami, kiedy nie wpadałam w stan depresyjny, a w łóżku trzymało mnie jedynie lenistwo, a nie obezwładniająca, ciężka jak ołów niemoc i czystka emocjonalna.
Za ludźmi, którzy zniknęli z mojego życia, a których twarze nieustannie widzę we śnie... swoją drogą, śmierć ostatnio znów zaczyna przebłyskiwać w moich wewnętrznych monologach. Nie moja. Czyjaś.
Za domem rodzinnym, w którym nie panuje pełna niechęci cisza.
Za brakiem uzależnień.
Za brakiem zobowiązań.
Wciąż nie poszłam do psychologa, ale staram się nad sobą pracować.
Nadal muszę częściej gryźć się w język.
Uśmiechać uprzejmie, zamiast wybuchać gniewem.
Panować nad odruchami.
Ale na pewno jest już lepiej...
Może to przez to, że upływający czas zmienia złość w rezygnację?
Czuję się źle.
Po prostu koszmarnie.
Znów kogoś zawiodłam, rozczarowałam.
Reaguję impulsywnie, rozsądek odzywa się po czasie.
Zostaje tylko płacz z bezsilności nad samą sobą.
Nic dziwnego, że tak niewielu mam znajomych.
Ludzi sprawiających przykrość innym powinno się izolować.
Pytanie retoryczne na dziś:
-A gdybym odeszła...
Jak liczny byłby korowód za trumną?
-----------------------------------------------------------------------------
11 MARCA 2018
22 MARCA 2017
9 MARCA 2017
19 LUTEGO 2017
6 LUTEGO 2017
26 GRUDNIA 2016
2 LISTOPADA 2016
26 PAŹDZIERNIKA 2016
Wszystkie wpisy