Nie należę do ludzi wrażliwych, nie załamuję się, kiedy ktoś nagle odwraca się do mnie plecami, nie upadam, gdy usłyszę kilka nieprzyjemnych słów, nie zamykam się w sobie po stracie jakiejś osoby, nie płaczę na pogrzebach - podobno mam serce z kamienia, nie biorę wszystkiego do siebie, często wzruszam ramionami, bywam obojętna, chłodna i nieprzyjemna, ale kiedyś nadchodzi taki dzień, kiedy kumuluje się wszystko to, co powinno zaboleć, a umknęło gdzieś mimochodem i ta lawina spada na mnie jak grom z jasnego nieba i zawiera w sobie wszystko - czyjeś krzywdzące słowa, utratę wiary w siebie, odejście bliskiej osoby.. I zabija, przygniata do ziemi, nie pozwala wstać, normalnie żyć. W jednej chwili powraca cała przeszłość, narasta z każdą minutą, boli z każdym oddechem coraz bardziej - i nagle gdzieś padają słowa "jest dobrze, jest okej", ale nie oszukujmy się, jest cholernie daleko od "okej".