Mamy wrzesień. Normalnie byłoby mi źle, bo szkoła, morcinek, klasa, nauczyciele... Jednak w obecnej sytuacji muszę przyznać, że nie jest mi źle, tylko przykro. Mimo wszystko, jest mi przykro. Tym bardziej, że wczoraj mieliśmy okazję spotkać się w prawie standardowym gronie, pogadać z niektórymi nauczycielami i pośmiać się z tych wszystkich absurdów, które chyba nigdy nie znikną z tej szkoły. Ale my tam jeszcze wrócimy.
Mamy wrzesień. Mogę więc śmiało rzec: wreszcie wakacje. Bo dopiero teraz, gdy już dostaliśmy z O. naszą wypłatę z telemarketingu, która okazała się dla nas pozytywną niespodzianką, możemy odpocząć ( nie licząc moich sobotnich wizyt w pgfie). I tak oto zaliczyliśmy wizytę w wesołym miasteczku, która była przezajebista :D w poniedziałek wyjeżdżamy, co prawda w okrojonym składzie ( ja, O. i Seba) do Brennej, aby nadrobić zeszłoroczne zaległości. Potem zrobimy sobie tydzień wolnego, który być może wcale nie będzie wolny, bo spędzimy go w Bielsku, a 19 wyjeżdżamy do Jastarni. Wszystko super, tylko niech pogoda się poprawi...
Mamy wrzesień. Tymczasem październik napawa mnie bardzo znanym uczuciem sprzed trzech lat. Co prawda, tamto co było kiedyś, z perspektywy czasu, okazało się wcale nie takie złe, jak się wydawało. Nie znaczy to, że nie pamiętam tych moich małych, osobistych koszmarków. Pamiętam i to bardzo dobrze. Ale w gruncie rzeczy nie było AŻ TAK źle. Więc i tym razem jest nadzieja. Chyba.
To chyba tyle.
[ na zdjęciu O. <3 ]