Szum. Gwar. Ścisk. Fetor przepoconych ciał. Wilgoć.
Ja.
Wbrew pozorom mała.
W strugach deszczu i własnych niepohamowanych łez.
Ja.
W tłumie ludzi o sercach dzikich bestii, walczących o terytorium.
Ja.
Szczęśliwa, przytłoczona ogromem radości.
Żeby za kilkanaście godzin rozpaczać jak dziecko.
Nie dostałam tego pieprzonego lizaka, na którego czekałam pół roku.
A był od mojego języka na kilka milimetrów.
Sekunda.
Pssssyt. Bum. Bum. Trach.
Nie ma.
A twarz znowu mokra od łez.
Tym razem jednak w postaci spazmatycznego szlochu.
I mimo tej początkowej euforii jest mi kurewsko przykro.