po prostu.
cześć pewnego dnia i zwykła rozmowa o kawie i uśmiech.
niesmiertelne 'nie przyzwyczajaj się'.
sześć dni później samotny pokój i egzamin i pakowanie się i piękny wieczór i mecz
i jest mi niedobrze pokonane spacerem.
i spodek, uśmiech, słowa, dużo słów.
tesco, trochę śmiechu, takiego z serca, sorbet malinowy, spacer do świtu.
i cisza, wygodna cisza.
i następny dzień, spokojny, sesja, wpisy i znowu wieczór.
tiramisu z zakazanym cukrem choć w niewielkiej ilości
łażenie po silesii nocą i idealnie cichy parking podziemny z pięknymi grafikami
i rękawice do walki i pięć litrow pop-cornu.
dużo słów, bezpiecznych, nie-głębokich, nieśmiało wystających zza pieczołowicie budowanego muru po burzy, po kórej pozostały bezlitosne rany na duszy
i park i amfiteatr i nie przyzwyczajaj się.
kolejny świt.
kojące rozmowy szeptane Tam, w Górę.
i bagaż i bus i Dom.
zobojętniałe wnętrze, obolałe kości, poruszane z każdym następnm już słowem.
i 'nie przyzwyczajaj się' wypowiedziane już trochę bardziej drżącym głosem.