jem jajko na kolację. skoro jestem tym, co jem, to jestem dwukolorowym obiektem o niewielkiej masie nieświadomym swojej egzystencji. wyszłam z kurzej dupy, która uważała, że będę do niej piszczeć mamo. ktoś niestety odbiera mnie trosce i zawozi tam, gdzie pozostali ktosie będą mnie na rozmaite sposoby spożywać. mogłam trafić do wybornego ciasta, które byłoby spałaszowane przez smakosza, wydalone, zapomniane. mogłam się też rozbić, zostawiając po sobie brudną plamę, lecz x w końcu przyjdzie, sprzątnie mnie i zniknę mu z pamięci, ewentualnie wyżrą mnie bakterie, które nie mają nic innego do roboty niż osiadanie na wszystkim. powiedzmy, że trafiłam właśnie na człowieka, który ma ochotę zjeść mnie na kolację. wyjmuje mnie z białej komory, gdzie zima jest na co dzień, potem, by umilić mi czas, powoduje, że skaczę w bąbelkach w wysokiej temperaturze. z sekundy na sekundę mój stan się zmienia. czy nad tym panuję? zgadnij. pomyślałbyś: to zwykły blamaż. ale skoro można zastąpić mnie każdym nowym jajkiem, to na co mój trud i walka? znów studzi moje emocje pod zimą wodą. tłumię w sobie niemy krzyk. kradnie mi jedyną ochronę, wyrzuca ją, jak gdyby nigdy nic. no tak, nie byłabym smaczna bez niewinności. więc bezradna naga ja siedzę sobie bez zmysłów czekając, aż konsument wbiję we mnie łyżeczkę, a potem po częściach pochłonie. zmielona w jamie ustnej, połknięta przez gardło, osiadając w środku organizmu. czasem posoli, by dodać mi smaku, dodać mi sztucznych składników, dzięki którym nie będę sobą. a te nagłe zmiany wypalają mi serce, o które nikt przecież nie dba. nie słyszę nic, nie czuję nic, nie trwam, nie potrzebuję. a teraz, jeśli nikt mnie nie pamięta, to tak, jakbym nigdy nie istniała. evidence.
tada?