Byleby w nikogo nie wjechać. Tak szybko zapierdzielałam, uciekałam, układałam rymy do "dzida" i pod słyszane dźwięki próbowałam ułożyć inne obelżywe na swój temat piosenki. No ale nic, ledżiny z lycry nie zagłuszą krzyku z bólu i zimna ud, a ich krzyk nie zagłuszy echa Beatrycze. With the birds I'll share this lonely view, śpiewałam głośno, białe słuchawki Ani Janickiej pozwalały mi udawać, że nie wiem, że rower trzeszczy, błagam, ktokolwiek, w-ileśtam czy inne smary. Nie mam pojęcia, gdzie zginęło Jelitkowo, Sopot, dopiero cudownie lepka metafora znikającej za Sopotem - Kamiennym Potokiem różowej łuny, pozwoliła mi sobie uświadomić, jak żałośnie poetycko próbuję ująć w musztardowe rękawiczki tragedię emocjonalnego wyrzygu. Tylko wpierw te łyse wydmy, morze dosyć spokojne, gdzieś daleko olbrzym w światłach i ciemniejący horyzont. Leciałam, poważnie, tak gładko (oprócz szczęków, świstów, skrzypienia, trzeszczenia) sunęłam. W metafizyczną głębię lecę. Wtem życie zezem ku mnie spojrzy, budzę się w strasznym podłym lęku. Spoko, to tylko Witkacy. Chyba dopiero widząc w oddali światła, hoho, Riviery, pomyślałam z przekleństwem gdzieś między ośrodkiem mowy Broki a śródmózgowiem, że nie wrócę do domu, bo ciemno i późno zaraz. Jeszcze pada, wybornie, finezja, już sama nie wiem, uspokajam się trochę, ale złość i smutek to takie ogólniki, nie, konfrontacja dwóch kolosów ze mną jako tarczą Filokteta. Skalista Olizona to chyba jakiś pierwowzór Arizony, ale śmieszne, bardzo. Autoplaskacz. Już mi było bardzo zimno, ale niezależnie od wszystkiego, nikogo już nie muszę zawodzić, wprawiać w niezadowolenie mną, tak uważam często, że mogę stracić tylko siebie, bo reszta się trzyma, konstant. Wczoraj się przydała ta myśl, że gęste sito, cenzura myśli, Iza, hipokrytko, masz informacje z pierwszej ręki. Ich bin alleine doch nicht allein, ich kann mit mir zusammen sein - akurat leciało. Praktycznie, to dojechałam do Wzgórza Maksa Indiana, ale nic straconego, że dalej nie, teraz powrócę, Tuliuszu i obiecuję, że już Cię nie odtrącę, szukając na gwałt sportowego stanika, klnąc siarczyście, zasmarkawszy się we wstydzie. Jeszcze jeden cios w nerę, bo nie zdążę do Delfina, a jestem, kurde, nie wiem, gdzie jestem, bo pomyliłam chyba drogi, zaraz znowu Sopot i wraca do mnie moja matura ustna z polskiego. Nikomu oprócz Oli (a w ogóle w jakich okolicznościach, bus Szczecin - Berlin, tam już byłam, a w tylu miejscach jeszcze nie...) się nie zwierzałam z kilku moich cichych traum. Zjem całego kalafiora, gdy wrócę. GPS w telefonie niestety coś mi szwankuje, chociaż może to lepiej, że nie słyszę orgazmicznego tonu pani z Endomondo, która mnie uświadamia o moim średnim czasie jazdy po ciemku z trzymanką, czasem bez, kiepsko się to komponuje z myślami o wiewiórkach i innych leśnych stworzeniach, tutaj to po prostu Efrafa. Może to nie jest do końca ton orgazmiczny, ona brzmi, jakby męczyła się razem ze mną, chociaż z drugiej strony, to też endorfiny. So, I wanna live in a wooden house, making more friends would be easy. Jestem ciężkim przypadkiem, zwykłym upierdliwcem. Zawsze, gdy wnoszę rower na moje piętro 3,5, mój mięsień jarzmowy niebezpiecznie drga i przypominam sobie, żeby jeść suszone morele. Nikt się nie chciał poczęstować ostatnio, ale warto, na niedobory, może nie takie, które powodują drganie mięśni twarzy i jednostronny uśmiech, który z kolei świadczy o braku autentyczności mimicznej ekspresji, no ale, moja ekspresyjność jest akurat autentyczna i użyłabym kilku negatywnych słów, ale wypomniano mi wczoraj, że pod jednym względem nie zmieniłam się od czasów drugiej liceum, a mianowicie przysłowiowego bólu dupy na swoim punkcie.