Jest mi okropnie źle ze sobą. Siedzę i czuję mój wszechobecny tłuszcz. Zostałam dzisiaj zmuszona przez mamę i kuzynkę do zważenia się przy nich. Dosłownie wniosły mnie na wagę. Cyferki takie brzydkie... Obstawiały, że będzie z czterdzieści parę kilogramów... Ha, chciałabym! Same popatrzały na to, co pokazała waga i były w szoku. "Niby skąd taka waga skoro nic nie jesz i wyglądasz na o wiele mniej" i wiele innych tekstów słyszałam, gdy wciąż patrzałam na tą okropną liczbę, a moje oczy napełniały się łzami. Boże, jaki wstyd! One myślały, że tak bardzo nie chcę się zważyć, bo nie chcę pokazać jak mało ważę. Nie, do cholery... Nie chciałam, bo jestem tłustą krową i wystarczy, że tylko ja o tym wiem. Cóż... Przynajmniej mnie ta cała sytuacja porządnie zmotywowała, bo plan na jutro to 0 kcal. Jebać zdrowie, jebać to, że znowu będę musiała kłamać i udawać, że coś jadłam. Chcę widzieć coraz mniej kilogramów, coraz mniej tłuszczu, bardziej widoczne kości. Myślałam, że dam radę bez głodówek, ograniczę kaloryczne rzeczy i będzie okej. Nie, nie będzie. Koniec tego dobrego, grubasie.
Marzę o upiciu się do nieprzytomności.